On, "uwielbiający" mnie wprost od blisko czternastu lat los.
Obudził mnie telefon ze szpitala- Przyjedź mamo. Trochę się boję tych badań i wyników.
Wiesz wczoraj mówili coś o operacji, słyszałem niechcący- jego głos lekko drżał.
Ubieram czarne spodnie, czarny płaszcz, ciężką muzykę na uszy.
W mojej głowie milion poplątanych, mrocznych korytarzy, w ich zakamarkach czai się strach.
Wsiadam do autobusu, chowam głowę w ciemny kaptur, z trudem powstrzymuję łzy.
Budynek szpitala, winda, drzwi oddziału.
Głęboki wdech, jestem przy nim, trzymam za dłoń.
Badanie, nerwowe oczekiwanie, udawane uśmiechy, sztuczny luz.
Rozmowa z lekarzem, mroczki przed oczami, próba uspokojenia oddechu.
- Wszystko będzie dobrze, obiecuję- uśmiecham się przytulając go mocno do siebie.
Wracam do domu, wyciągam z pokrowca gitarę, na której jeszcze dwa lata temu, dla mnie, grał mój mąż.
Dotykam opuszkami palców strun, przypomina mi się jak mówił.
Płaczem, użalaniem się, rozpaczą nic nie wskórasz.
Nie dość, że nie pomożesz nam, to jeszcze zniszczysz siebie.
Dziewczyno, masz twarz stworzoną do uśmiechu, nogi do biegania po łące.
Przecież ty żyjesz tą ciągłą walką i jesteś w tym najlepsza.
Jego słowa jakby echem odbijają się od czterech ścian.
Siedzę już na ławce, na nogach zielone trampki, bluza w motyle, słoneczniki w uszach.
Dzwonię do syna.
- Mamo, gdzie ty jesteś? Coś się stało?- słyszę.
- Nic synu, kaczki karmię. Kto wie, jak się dobrze przyczaję, to może nawet jedną upoluję- odpowiadam.
Słyszę jego niczym nie wymuszony śmiech.
Lęk gdzieś prysł.
Słońce wyszło zza chmur.
Kaczki cwaniary podchodzą blisko, bo dobrze wiedzą, że nic im nie grozi.
W uszach rozbrzmiewa mi już tylko jego śmiech i słowa- Nas nic nie pokona mamo.
Przykro mi losie, tym razem ci się nie udało...