sobota, 27 września 2014

Pozwól mi żyć mamo...

Od tygodnia nie śpię.
Zaostrzenie, znowu przyszło.
Choroba kolejny raz, robi co chce.
Zabiera mu oddech, nie pozwala odpocząć w nocy.
Nie daje spokojnie zjeść, wyprostować się.
Jego uporczywy kaszel, słychać w całym bloku.
Każdy wieczór wygląda tak samo.
Zamiast się położyć, siada i kaszle.
Wypluwa z siebie, ogromne ilości wydzieliny.
Jego koszulka jest mokra z wysiłku.
Gdy nareszcie wyczerpany zasypia na kilka godzin, ja czuwam.
Słucham jak i czy w ogóle oddycha.
Budzi się rano, półprzytomny.
Inhalacje, drenaż, garść leków.
Ubiera buty, dźwiga ciężki plecak.
- Możesz zostać, przecież wiesz - mówię.
- Dam radę, chcę iść, przecież wiesz - wychodzi.

Są momenty kiedy jest całkiem dobrze.
Gdy oprócz codziennych zabiegów, nic nie zakłóca mu spokoju.
Przychodzi jednak czas, taki jak ten.
Kiedy oboje wiemy, że zbliża się pobyt na oddziale.
Kiedy będę musiała go odwieźć.
Zostawić samego w szpitalnych murach, na długie tygodnie.

- Nawet nie wiesz, jak ja jestem ci wdzięczny- uniósł głowę znad książki.
- Co? Za co? - nie bardzo zrozumiałam.
- Mamo...Pamiętasz urodziny- niespodziankę?
Koncert, o którym tak marzyłem?
Gdy mogłem podać dłoń i pogadać z moim idolem?
Wiem, jak ciężko było ci to wszystko zorganizować. 
Wiesz co wtedy pomyślałem wieczorem?
Pomyślałem, że teraz mogę już umierać.
- Przestań! Nie mów tak! - prawie krzyknęłam.
-Tak było, mamo!
Zawsze mogłem żyć jak inni.
Jak moi zdrowi rówieśnicy.
Chodzić do szkoły, jeździć na koncerty, spotykać się z ludźmi.
Pozwalasz mi szaleć na rowerze, kopać piłkę, łazić po górach.
Co ty myślisz, że ja nie wiem?
Nie widzę, co ty w tym czasie przeżywasz?
Jak się boisz za każdym razem, gdy mi na coś pozwalasz?
Ile cię to nerwów, lęku i łez kosztuje?
Myślisz, że nie widziałem jak dławił cię strach, gdy złamałem rękę?
Wtedy, gdy składali mnie operacyjnie.
Bałaś się, że mogę się nie obudzić.
Jakie miałaś pretensje do siebie, po ostatnim ognisku z kumplami?
Wtedy, gdy skończyło się to moją wysoką gorączką.
Myślisz, że tego nie doceniam?
Powiedziałaś kiedyś, że wydawało ci się że tata umierał z uśmiechem.
Tak było!
Jemu babcia, też pozwalała żyć.
Tak jak ty mi.

- Nie sądziłam, że tak to odbierasz- usiadłam.
- Pamiętam takiego chłopaka w Rabce, na starym oddziale- usiadł obok.
Zaczepił mnie kiedyś.
Powiedział, że cholernie mi zazdrości.
Myślałem, że zgłupiał.
Zawsze miał wyniki lepsze od moich.
Dużo lepsze.
Gdybym miał taką spirometrie jak on, to mógłbym biegać
co rano z tobą, mamo!
Zapytałem więc, o co chodzi.
A on mi zadał kilka pytań.
Czy mam dziewczynę.
Odpowiedziałem, że tak.
Czy mam przyjaiół, z którymi się spotykam.
Odparłem, że codziennie robimy milion różnych, fajnych rzeczy.
Zapytał o szkołę.
Przytaknąłem, że choć moja siostra uważa to
za przejaw ciężkiej choroby psychicznej, uwielbiam do niej chodzić.
Dodałem, że mam pasję, gram na perkusji.
Zaliczam mnóstwo koncertów.
Jeżdżę z tobą w góry i nad morze, w inne ciekawe miejsca.
Czasem przez to ląduje tu, w klinice.
Czasem mnie ktoś, czymś zarazi.
Mimo to, nie zrezygnowałbym z tego, nigdy!
On milczał.
I po chwili powiedział, choć głos mu się łamał:
- A ja od kilku lat, mam swoje cztery ściany.
Bardzo rzadko ktoś przychodzi, bo strach przed bakteriami.
Nie rozumiem tego, bo i tak ląduje tu, w szpitalu.
Do okna nie podchodzę, zbyt bardzo razi mnie widok.
Bawiących się normalnie dzieciaków.
Nie mam nawet jednego przyjaciela.
Nigdy się nie zakochałem.
Teraz już wiesz, czego ci zazdroszczę?
Tego, że żyjesz.

Spojrzałam na niego, zaszkliły mu się oczy.
- On już się nie zakocha- patrzył gdzieś w dal.
Zmarł, pół roku później.
Pamiętasz jak po śmierci ojca, zapytałem czy nie spanikujesz?
Bardzo się tego bałem.
Tego, że zamkniesz mnie w domu.
Mimo lęku jaki w tobie wtedy widziałem, otworzyłaś mi drzwi.
Dziękuję ci za to, mamo.
Za każdy mój dzień, ci dziękuję.
Nawet jeśli, przyjdzie mi odejść niedługo.
Było warto!
Przeżyłem to życie tak, jak chciałem.

To prawda.
Za każdym razem, gdy stan jego zdrowia się pogarsza.
Za każdym razem, gdy gorączka nie pozwala mu się podnieść.
Gdy nocą, zabiera go karetka.
Gdy widzę, biegnących do jego sali spanikowanych lekarzy.
Gdy zrywam się w nocy i widzę, jego puste łóżko.
On jest wtedy w miejscu, z którego może już nie wrócić.
Za każdym razem, ogarnia mnie to samo uczucie.
Potworne wyrzuty sumienia.
Mogłam go bardziej chronić.
Nie puszczać na spotkania, zabronić koncertów.
Sprzedać perkusję, zamknąć drzwi.

Za każdym razem też, słyszę wtedy głosy z zaświatów.
Głosy ludzi, którym też ktoś kiedyś, pozwolił żyć...

I to im, oraz ich rodzicom dedykuję ten tekst.





wtorek, 16 września 2014

Koniec jest początkiem...

Mówią, że żałoba ma 5 etapów.
Zaprzeczenie.
Gniew.
Negocjacje.
Depresja.
Akceptacja.

1 marca 2012 roku.
Godzina 8.00.
Odbieram telefon.
Słyszę głos.
Rozumiem i nie rozumiem co mówi.
Słuchawka wypada mi z rąk.
Obok mnie siedzi mój ojciec.
Zaczyna płakać.
Ja siedzę nieruchomo.
Patrzę w jeden punkt.
Chcę ale nie potrafię się ruszyć.
Słyszę, rozpaczliwy krzyk mojego syna.
Myślę, co powiem przebywającej w szkole córce.
Wstaję.
Wyciągam z szafy garnitur.
Dziesięć miesięcy temu, miał go na naszym ślubie.
Wsiadam do samochodu.
Widzę puste, szpitalne łóżko.
Leżał w nim, jeszcze wczoraj.
Ktoś podaje mi reklamówkę.
Mówi, że to rzeczy, które po nim zostały.
Wchodzę do kostnicy.
Pracownik rozsuwa zamek, czarnego worka.
Wyłania się jego piękną twarz.
Ja nic nie widzę.
- To nie on - myślę.
Znowu wsiadam do auta.
Nawet nie pytam, gdzie jedziemy.
Wybór trumny, kwiatów, wzoru klepsydry.
Wracam do domu.
Krzątam się po kuchni.
Robię obiad dla dzieci.
Czekam, aż zadzwoni.
Czekam, że otworzą się drzwi.
Czekam, że on wróci.
Nie umarł.
We mnie, dla mnie, nie umarł.
Zaprzeczam.

Widzę tłum ludzi, przed kaplicą.
Wchodzę do środka.
Nie czuję nic, nawet zimna.
Nie patrzę na trumnę.
Jestem wściekła.
Choć nie umiem pojąć na co i dlaczego.
Patrzę jak znika w ciemnym dole.
Ludzie podchodzą, coś mówią, płaczą.
Nie słyszę, nie widzę, nie odczuwam nic.
Mija tydzień, dwa.
Mija miesiąc.
Narasta we mnie złość.
Myślę o nim, wyłącznie źle.
Obiecanki-cacanki.
Zawsze, na zawsze.
Gdyby nas tak bardzo kochał, nie zostawiłby.
Z dnia na dzień, nagle.
A on zniknął, po prostu.
Ze wszystkim jestem sama.
On ma gdzieś, czy sobie radzę czy nie!
Jest daleko, jest tam szczęśliwy.
Ja tu cierpię, nie dostrzegam kolejnych dni.
Nie wiem co będzie ze mną, z dziećmi.
Nienawidzę go za to, że w ogóle był.
Nie mogę patrzeć, na nasze zdjęcia.
Gniewam się.

Jadę na cmentarz.
Jestem tam, niemal co dzień.
Obiecuję. 
Mówię mu, że jeśli do nas wróci.
Wszystko w sobie zmienię.
Nigdy już nie wybuchnę.
Będę bardziej dbała o dom.
Przestanę być bałaganiarą.
Zaczynam chodzić do kościoła, tylko po jedno.
Żeby ubić interes z Bogiem.
Przysięgam Mu, różne rzeczy.
Wyrzekam się wszelkiego zła.
Za jeden dzień z Łukaszem.
Za jedną godzinę.
Za jeden jego dotyk.
Za jeszcze jedno, spojrzenie w moje oczy.
Błagam.
Myślę, czy nie oddać duszy diabłu.
Za ułamek sekundy.
Jeszcze jeden, wspólny ułamek sekundy.
Negocjuję, z kim się da.

Staję się robotem.
Automatem.
Otwieram oczy.
Szykuję dzieci do szkoły.
Pilnuję, by wszystko miały.
Sprzątam mieszkanie.
Wstawiam pranie.
Idę po zakupy.
Uśmiecham się sztucznie.
Jestem miła i rozmowna.
Jem z dziećmi obiad.
Odrabiamy wspólnie lekcje.
Pilnuję terminów wizyt lekarskich.
Wychodzę ze znajomymi.
Odgrywam przed nimi, rolę życia.
Gdy wszystkich zabiera sen, ja tonę.
W kieliszku wina, łzach, cierpieniu.
We wspomnieniach, które rozdrapują tętniące rany.
Analizuje po raz setny, ostatnie pół roku.
Doszukuje się swojej winy.
Sprawdzam, moją wytrzymałość na ból.
Z podłogi, podnosi mnie zbliżający się świt.
Nakładam maskę.
Zaczynam kolejny dzień.
Czasem mi się nie udaje.
Wtedy nagle wybucham, spazmatycznym płaczem.
Na środku ulicy, sklepu, czyjegoś domu.
Staram się jednak, tego pilnować.
Siebie pilnować.
Od tego, jest noc.
Gdy nikt nie widzi.
Z wyjątkiem jej.
Depresji.

Zaczynam ubierać rzeczy, które mają kolory.
Uśmiechać się sama z siebie.
Wracam do pracy.
Widzę w lustrze, swoją twarz.
Bez maski.
Cmentarz odwiedzam rzadziej.
Umiem mówić o nim, bez łez.
Oglądam nasze zdjęcia, bez złych emocji.
Orientuję się nagle, że to już ponad dwa lata.
Zaczynam w pełni rozumieć.
Umarł.
Umarł, choć nie chciał.
Nie odszedł jednak.
Odejdzie, jeśli mu w końcu na to pozwolę.
Przestanę więzić i jego i siebie.

To, że spakuje jego rzeczy.
Ściągnę obrączkę i schowam do szuflady.
 To, że przestanę pomieszkiwać przy jego grobie.
To, że rzadziej niż zwykle, sięgnę po album ze zdjęciami.
To nie znaczy, że zapomnę.
Przestanę kochać.
Szanować.
Nikt, nie pomyśli o mnie źle.


Życie składa się z wyborów.
Żyć czy umierać?
I nie zawsze ten wybór, leży w twoich rękach.
Śmierć przychodzi kiedy chce.
Zabiera i nie obchodzą ją konsekwencje.
Nie interesują ją, twoje łzy.
Jedyne, co ty możesz zrobić.
To pogodzić się z tym.
Z nią.
Pozwolić odejść, ukochanej osobie.
A sobie, pozwolić żyć dalej.
I kochać, ponad śmierć.
To jest możliwe.
I jedno, nie przeszkadza drugiemu.
Teraz to wiem

Dziękuję, za nasze piękne 3 lata Łukasz.
I pozwalam Ci, odejść...



środa, 10 września 2014

To, dla ich dobra...

Jesienne popołudnie.
Ławka w parku, niedużego miasta.
Siedziałam tam, łapiąc ostatnie promienie słońca.
Zanim odlecą, wraz z kluczem żurawi.
Daleko stąd.
Myślałam, o ostatnio napisanym reportażu.
O tym  czy jeszcze coś w nim  poprawić, przed oddaniem.
- Mogę się przysiąść?
Ciepły, miękki głos.
 Miała duże, brązowe oczy.
Ładną, choć bardzo zmęczoną, zniszczoną twarz.
Uśmiechnęłam się łagodnie.

Rozmawiałyśmy przez dłuższą chwilę, tak jakbyśmy się znały.
O naszym mieście, pracy, dzieciach.
Dwie, zwyczajne kobiety.
Zwyczajna, ludzka sytuacja.
- Mówisz, że twój mąż zmarł.
Musieliście być, bardzo szczęśliwi.
Zmienia ci się ton głosu, gdy o nim opowiadasz- zauważyła.
- Twój ton głosu, gdy zapytałam o ojca twoich dzieci...
Też się zmienił.
Na taki, że zrobiło mi się zimno- odpowiedziałam.
Milczała.
Jakby na moment uciekła myślami, gdzieś daleko.
- Ktoś, kiedyś powiedział, że ludzie ludziom potrafią...
Potrafią zrobić, piekło na ziemi- zaczęła.
Nigdy, w to nie wierzyłam.
Miałam normalny, dobry dom.
Wspaniałych rodziców.
Rozwody, awantury, to abstrakcje znane mi z telewizji.

Gdy go poznałam to myślałam, że złapałam, Pana Boga za nogi.
Wiesz, ja raczej przeciętna, szara.
On sportowiec.
 Muskularny, przystojny.
I pomyśleć, że w tych właśnie ramionach, na początku...
Dawały mi, poczucie bezpieczeństwa.
Czułam się piękną, prawdziwą kobietą.

Nawet się ucieszył, gdy zaszłam w ciąże.
Gdy urodziłam, świętował z kolegami.
Później, zabrał nas ze szpitala.
 Zawiózł,  do naszego mieszkania.
Pierwszej, nieprzespanej przez płacz syna nocy, usłyszałam...
Kilka przykrych słów.
Przytaknęłam, że ma racje.
Tak wiesz, dla świętego spokoju.

Potem, bywało różnie.
Czasem, przez dłuższą chwilę lepiej.
 Czasami gorzej.
Na wszystko jednak, potrafiłam znaleźć wytłumaczenie.
Sama go usprawiedliwiałam.
Nawet wtedy, gdy pierwszy raz, bardzo mi ubliżył.
Nawet wtedy, gdy pierwszy raz uderzył.
Przecież, później przepraszał ze łzami w oczach.
Prosił, obiecywał.
To nic, że po kilku dniach o tych obietnicach, zapominał.
Myślałam, że się zmieni.

Najgorzej było, gdy stracił pracę.
W lombardach, sprzedawałam nabliższe mi pamiątki.
Jadłam z synem, z jednego talerza.
Żeby starczało, dla niego.
Były momenty, że  w ogóle nie jadłam.
On, wracał po nocach...
Po alkoholu, brutalny.
 Robił ze mną, co chciał.
Choć błagałam.
Zaszłam, w drugą ciążę.
Tak, powiedziałam mu.
Najgorsze było kopanie, po brzuchu.
To jego sposób na to, by pozbyć się problemu.
Zagryzałam wargi i cicho modliłam się, żeby nie poronić.

Mogłam komuś, powiedzieć?
Wstydziłam się.
Im dłużej na to pozwalałam, brnęłam w to.
Tym bardziej, wstydziłam się samej siebie.
Tego, że jestem nieudacznikiem.
Wszystkie kobiety z mojej rodziny, miały normalne domy.
A ja?
Wciąż, w tych samych ścianach.
Ścianach, naznaczonych moją krwią.
Przesiąkniętych, moim strachem.
Gdzie echem, odbijały się wyzwiska.
Gdzie słyszałam jaką jestem, beznadziejną żoną i matką.

Pamiętam, taką listopadową noc.
Nasza córeczka, miała pięć miesięcy.
Bardzo gorączkowała, źle oddychała.
Płakała.
On darł się, że mam zamknąć tego bachora.
Bo inaczej, sam to zrobi.
Ubrałam małą i naszego, dwuletniego syna.
Oboje, zapakowałam do wózka.
Szłam z nimi, kilka kilometrów na pogotowie.
 Po badaniach, chciałam wyjść.
Lekarka, podając mi recepty złapała za moją rękę.
Odsunęła rękaw.
Powiedziała, żebym się ratowała.
Mówiła, że są ośrodki.
Udawałam, że nie rozumiem.
Resztę tej nocy spędziliśmy, na klatce schodowej.
Żeby jego nie budzić, nie denerwować.

Ile to trwało?
Całe wieki.
Dzieci rosły, patrzyły na to.
Oddychały, tym koszmarem.
A ja wciąż uparcie, wmawiałam sobie...
 To wszystko, dla ich dobra!
Przecież, to tylko  ja obrywam.
Potrzebują, pełnego domu.
Moje dzieci, muszą mieć i matkę i ojca!
Nie pozwolę, by były z rozbitej rodziny!
Nigdy!

Przebiegł przeze mnie, jakiś dreszcz.
Zorientowałam się, że bardzo się ochłodziło.
I jest już, zupełnie ciemno.
- Jestem, teraz sama, wiesz?- zapytała cicho.
- A on?
A dzieci?- usiłowałam się uspokoić.
 Pęd myśli w mojej głowie,nie pozwalał.
- Zapił się, rok temu.
A dzieci wyjechały, usamodzielniły się.
Mają chyba, swoje rodziny.
- Chyba?- zdziwiłam się.
- Prawie nie mamy kontaktu.
Zresztą ty nie chciałabyś, tak jak one, uciec jak najdalej?
Od oprawcy, jakim byłam?
- Ty, nie byłaś ich katem!- prawie wykrzyczałam.
- Czyżby?- zapytała, podnosząc się.
A kto, przez te wszystkie lata, nie zrobił nic żeby to zmienić?
Nie zdążyłam jej, odpowiedzieć.
Zniknęła, w ciemnej alejce.

Biegłam do domu.
W deszczu, który nagle się pojawił.
Jedząc kolację z dziećmi, wciąż myślałam.
O niej.
O tysiącach, takich matek.
Takich kobiet.
Bitych, zastraszanych, poniewieranych.
O ich dzieciach.
Na zawsze już, złamanych psychicznie.
Naznaczonych, niewyobrażalnym lękiem.
O tym, czy faktycznie miała rację.
Uważając siebie, za współwinną.

Rano obudziła mnie gorączka.
Córka przyniosła herbatę.
 Syn, podał mi  leki.
- Lubimy, kiedy chorujesz- usłyszałam.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Nie mamo!
 Nie w tym sensie- roześmiali się.
Po prostu, to jedyne momenty, kiedy w końcu
to my możemy, zaopiekować się tobą.
- Gdybyście mieli normalny dom,
 pełną rodzinę- wyrwało mi się, razem ze łzami.
Patrzyli na siebie, jakby kompletnie nie rozumieli
o czym mówię.
- To pewnie, gorączka- skwitowała córka.
I z troską, przykryła mnie kocem.

Jeśli jesteś, kobietą z parku.
Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy.
Zabierz, swoje dzieci.
Zamknij drzwi.
I już nigdy, nie oglądaj się za siebie.
To człowiek człowiekowi, potrafi stworzyć
na ziemi, piekło.
Ale tylko ty, możesz z niego wyrwać
swoje dzieci.
Nawet po to, żeby kiedyś
miał ci kto podać, filiżankę herbaty.
I żeby usłyszeć:
- Dziękuję ci, mamo...







czwartek, 4 września 2014

Lustrzane odbicie...

To były, jej piąte urodziny.
Siedziała w piaskownicy i pytała, jak ten dzień będzie wyglądał.
Opowiadałam  jej.
 O smaku tortu, kolorach baloników.
O gościach, prezentach.
- A to marzenie mamo?
Zdmuchnę świeczkę, mam o nim pomyśleć.
Tylko, ja nie wiem o czym?
Uśmiechając się, odpowiadałam tak, by zrozumiała.
- Gdy będziesz zdmuchiwała świeczki, pomyśl o tym, co chciałabyś mieć.
O czym, najczęściej myślisz.
 Czego, bardzo by chciało twoje serduszko.
O tym, co sprawiłoby ci największą radość.
To, jest właśnie marzenie.
- I spełni się?- spytała.
- Po to są marzenia, kwiatuszku.

Zebraliśmy się, przy rodzinnym stole.
Prezenty, życzenia.
 Wyczekiwany moment.
 Widziałam, jak się zamyśliła.
 Zamknęła oczy i zdmuchnęła wszystkie świeczki.
Wieczorem, gdy kończyłam czytać jej bajkę, usłyszałam:
- Pomyślałam to marzenie,wiesz?
 I czekam, aż się spełni.
- Pewnie, chciałabyś mieć fabrykę czekolady?- wyrwało mi się.
Wiedziałam, jak kochała słodycze.
- Nie.
 Pomyślałam o tym, żeby mój brat wyzdrowiał- wyszeptała.
Książka, wypadła mi z rąk.
 Coś, zablokowało oddech.

Zawsze, była dojrzalsza od rówieśników.
Dobrze wiem, dlaczego.
Śmierć ukochanego taty.
 Choroba, która zabiera jej brata.
Brak stabilizacji.
Mimo to, każdego dnia słyszę:
- Jestem dumna, że mam taką mamę, jak ty.
I każdego dnia widzę, jak się boi, gdy wychodzi z domu.
Czuję to, choć zawsze dzielnie się uśmiecha.
I wysyła na przerwie sms, z zapytaniem, czy wszystko u mnie dobrze.

Dwa lata temu, po śmierci męża, usłyszałam od niej:
- Nie martw się mamo, poradzimy sobie.
Nie muszę mieć, markowych ubrań.
 Słodyczy, szkolnych wycieczek.
Mam ciebie i brata.
 I tatę w niebie.
Razem, przetrwamy wszystko.
Miała wtedy, całe dziesięć lat...

Kiedy syn jest w szpitalu, ona, nie uśmiecha się tak często.
Przychodzi, do jego pokoju.
 Siada.
Patrzy, na jego rzeczy.
Ciężej oddycha, szklą jej się oczy.
Wychodzi i pyta ze strachem, czy on wróci.
Ma w sobie wyrozumiałość i cierpliwość, której jej zazdroszczę.
Czasem, z rozbawieniem obserwuję, jak mi się przygląda.
Jak stara się, być mną.
Te same gesty.
 Spojrzenie, sposób poruszania się.
To samo, podejście do życia.
Żeby, więcej dawać niż brać.
Żeby, cieszyć się każdym dniem.
 Dostrzegać, małe cuda.
Umieć, śmiać się z samego siebie.
 Nie poddawać.
Jest uparta jak ja, a może bardziej.
Patrzę na nią jak...
Jak w lustro.

Dziś, usłyszałam w telewizji, o znęcaniu się nad dziećmi.
O tym, jak rodzice wyładowują na nich, swoje frustracje.
Widziałam, podłączonego pod respirator, skatowanego, czterolatka.
Siedziałam nieruchomo, przez kilkanaście minut.
Sparaliżowana.
Jakbym nie rozumiała słów, płynących z odbiornika.
Pomyślałam o tym, jak mój chory syn, co dzień, dźwiga ciężki plecak.
I cieszy się z tego.
Pomyślałam o mojej mądrej, wrażliwej córce.
O tym jak mi pomaga, choć nigdy, tego nie wymagałam.
Jak rozpiera mnie wtedy, duma.
Pomyślałam, o tym, że gdyby nie moje dzieci...
Nie byłoby mnie tu.
Nawet, nie starałabym się o to, żeby tu zostać.
Wśród żywych.

Wiem, że życie jest pokręcone.
 Mało sprawiedliwe.
Daje nam w kość.
Wiem, że nie wszystko, układa się po naszej myśli.
Chcielibyśmy więcej.
 Lepiej, inaczej.
A mamy to, co mamy.
Często, mniej niż nic.
 Nawet, upragnionej chwili spokoju.
Tylko...
Czy te małe istnienia, które nie prosiły się o przyjście na świat.
Są temu winne?

Zatrzymaj rękę w górze, zanim opadnie ciężko.
 Na bezbronne ciało.
Pomyśl.
  Chcesz skrzywdzić, zniszczyć to, co sam stworzyłeś.
Stłuc swoje lustro.
I przestać istnieć...

Fot. arch.prywatne, 2014

poniedziałek, 1 września 2014

Cena życia...

Podobno, żyjemy w czasach, w których kupić można wszystko.
Podobno, nawet uczucia.
Nadal jednak, nie można kupić jednego.
Życia.

Obudził go, potężny ból głowy.
W dawno nie sprzątanym pokoju, unosił się smród wczorajszego dnia.
Obok, spała jakaś dziewczyna.
Cuchnęła alkoholem.
Zrobiło mu się niedobrze.
 Wstał i wyszedł do łazienki.
Wszędzie porozrzucane puszki po piwie, lufki po trawie.
Spojrzał w lustro.
I mało nie zwymiotował.
Usiadł na brzegu wanny, jego myśli uciekły kilka lat wstecz...

- Jak to nie możesz przyjść na próbę?!
 Stary, nie rób jaj!
Jutro, mamy grać na tym przeglądzie!
Po drugiej stronie słuchawki, tylko ciężki oddech.
- Przepraszam...Potrzebujesz czegoś?
Próbą się nie przejmuj, damy radę...
Znali się od dzieciaka.
Mieszkali, na jednym osiedlu.
 Chodzili, do tej samej szkoły.
Ci sami wspólni znajomi.
 Te same miejsca, kluby, ogniska.
I marzenia.
Będą gwiazdami rocka.
Panami życia.

I bywali.
W garażu kumpla.
W jedynej w mieście, klimatycznej knajpie.
Czasami gdzieś, na niewielkich imprezach w plenerze.
Zawsze ta sama, mała ale wierna grupa fanów.
Wystarczyło im, żeby cieszyć się z tego, co mieli.
Żyć tym.
- Kiedyś, będziemy wydawać płyty!
 Podpisywać kontrakty, jeździć w trasy- mówili prawie jednocześnie.
Kiedyś - nie nadeszło.
Śmierć jednego z nich, zabrała część marzeń.

Minął rok.
W innym mieście.
 Ten, który pozostał, nadal wierzył.
 W tamte pragnienia.
Znalazł, takich jak on.
Jeden, drugi, dwudziesty koncert.
Stacja radiowa, telewizja, prasa.
Studio, płyta.
Spełnienie wszystkiego.
I...
Imprezy, nowi znajomi, inny świat.
Większy, mniej zrozumiały.
 Bez priorytetów i wartości które cenił.
Które dostrzegał, kiedyś...


Ubrał się w pośpiechu, wybiegł z domu.
Nawet nie zauważył, że pada.
Pociąg, kilka godzin podróży.
 Tamto osiedle z dzieciństwa.
Telefon, taksówka.
Wysiadł, pod cmentarną bramą.
Zobaczył ją z daleka.
- Prawie trzy lata, a ona wciąż taka sama.
Drobna, krucha, choć siła w jej oczach.
I nadal tu, w tym okrutnym miejscu.
Jakby, nadal wierzyła, że...
Podszedł bliżej.
 Ukucnął.
Odwróciła głowę, w jego stronę.
Wyciągnęła dłoń, pogłaskała po policzku.
- Nie spieprz tego, co masz.
Oddałabym duszę diabłu, za jeszcze jedną sekundę z nim...
Wsunęła na głowę kaptur.
Patrzył, jak jej sylwetka oddala się coraz bardziej.
Zapalił znicz.
 Deszcz przestał padać.

Stracił rachubę czasu.
Nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno.
Wciąż siedział na płycie pomnika.
 Mówił do niego.
Mówił o tym, jakim wrakiem się czuje.
Zastanawiał, dlaczego sukces nie cieszy go tak, jak się spodziewał.
Pytał, co robi nie tak?
Wylewał pretensje, że gdyby nie śmierć, wszystko byłoby inaczej...
Płakał i śmiał się jednocześnie.
- Oddałbym wszystkie pieniądze, żebyś tylko wrócił!
Słyszysz?!
Wykrzyczał z całych sił.
Nie odpowiedział mu nikt.
 Nawet wiatr.

Ja ci odpowiem.
Nie bardzo obchodzi mnie jak, ale zrób coś ze swoim życiem!
Chociażby dlatego, że je po prostu masz!
I może to, że żyjesz, jest dla ciebie szokujące.
Może, nawet cię przeraża.
Ale prawda jest taka, że jesteś!
 Istniejesz.
Możesz oddychać, tańczyć, kochać, czuć zapachy.
Możesz nie bać się zasypiać, bo wiesz, że ranek nadejdzie.
 Tylko, zacznij ŻYĆ!
I nie mów mi, że nie wiesz jak.
Nikt tego nie wie.
Zrób to!
 Chociażby z szacunku do tych, którzy bardzo chcieliby tu być!
A już ich nie ma...
I nigdy nie wrócą...
Za to, ty jesteś i możesz wszystko.
Tylko...
Nie spieprz tego...