Siedzimy przy obiedzie, ja i rodzice.
Włączona telewizja, wiadomości, na ekranie para lesbijek.
Nagle ojciec z odrazą w głosie mówi:
- I po co oni znowu to zboczenie pokazują?!
Leczyć to cholerstwo trzeba!
Gdy mi o tym opowiada, patrzy gdzieś przed siebie.
Trochę nieobecny.
Ciałem tu a myślami, przy tym stole.
Szklą mu się piękne oczy, o mądrym, łagodnym spojrzeniu.
- Ja nie jestem na nic chory- ledwo słyszę, wypowiedziane ostatnim tchem zdanie.
Teraz to moje oczy powstrzymują łzy. Niepotrzebnie.
- Ja kocham innego chłopaka, choć też jestem facetem.
To znaczy, że jestem gorszy, trzeba mnie zgnoić, traktować jak trędowatego, wstydzić się mnie?
W mojej głowie wojna.
Przecież też jestem matką.
Nigdy nie myślałam o tym, jakiej orientacji seksualnej będą moje dzieci.
Nie myślałam o tym, w kategorii problem.
Nie myślałam o tym, w żadnej kategorii.
Najważniejsze jest przecież, żeby były zdrowe, szczęśliwe i żeby nikt nie robił im krzywdy.
Chcę mu powiedzieć, że wszystko się ułoży, że jego rodzice też to zrozumieją.
- Niech mi pani nie mówi, że to się jakoś ułoży, że przetrawią, że zaakceptują.
Nie widziała pani odrazy na ich zaciętych twarzach, gdy słyszą gdzieś o homoseksualizmie.
Czuję się jak zaszczuty pies.
Gdy wydaję mi się że któreś z nich coś zauważyło, jestem jak zwierzę prowadzone na rzeź.
Bo przecież ja czuję, myślę, kocham jak każdy normalny człowiek.
Moje palce, wbijają się w kant ławki na której siedzimy.
- Przecież ty jesteś normalnym człowiekiem! - wybucham.
- Nie proszę pani, ja jestem gejem.
Idziemy obok siebie, uśmiecha się i opowiada o ostatnio odkrytym przez niego zespole.
Słucham i jednocześnie myślę o tym, jaki przeszywa go ból.
Za każdym razem, gdy przekracza próg własnego domu.
Za każdym razem, gdy siada do stołu z matką, która nosiła go 9 miesięcy pod sercem.
Która tyle razy powtarzała, jak bardzo go kocha i cieszy się że jest.
A teraz, boi się jej wyznać prawdę o sobie.
Za każdym razem gdy chciałby iść na spacer z własnym ojcem i nie czuć zaciskającej się w okół jego szyi pętli.
Pętli złożonej z lęku i odrazy.
Obrzydzenia i nienawiści - ojca do syna.
- O czym marzysz? - pytam trochę zaskoczona, samą sobą.
- Mam wiele marzeń, jak każdy.
Chyba najbardziej jednak, żeby usiąść do tego symbolicznego stołu, bez poczucia winy.
- Winy?
- Zawiodłem, bo kocham ale nie tak, jakby życzyli sobie ci najbliżsi.
Prztuliłam go mocno.
Nawet przez ułamek sekundy nie miałam poczucia, że dotykam kogoś..."innego".
Wróciłam do domu.
Pomyślałam o godzinach spędzonych przy szpitalnym łóżku, mojego syna.
O tym jak cieszy mnie każda sekunda, w której jeszcze możemy być razem.
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy odtrącenie żadnego z moich dzieci, ze względu na zainteresowania, wybrane przez nie religie, orientacje.
Pomyślałam o jego rodzicach.
Również o tych wszystkich, którzy nie umieją tolerować wyborów swoich dzieci.
My, rodzice śmiertelnie chorych dzieciaków, tracimy je choć tego nie chcemy.
Wy, rodzice dzieci homoseksualnych, tracicie je na własne życzenie.
Sami je odtrącacie.
Macie wybór, którego nie posiadamy my.
I nie macie pojęcia o tym, jak wielu z nas...zamieniłoby się z wami.
Dla nas dzieci to dar.
Dla was- wstyd, porażka, wstręt.
- Mamo, tato jestem gejem.
Nie pozwól by to jedno zdanie, pozbawiło twoje dziecko rodziców.
Tylko dlatego, że sąsiad nie poda ci przez to ręki a sąsiadka nie odpowie dzień dobry.
Ci sąsiedzi, też mają dzieci.
I nie wiedzą, z kim kiedyś kiedyś przyjdzie im usiąść przy rodzinnym stole...