I tonęła.
Potrafiła, będąc już na samym dnie, kopać jeszcze głębiej.
Łamać paznokcie i lubić dźwięk, gdy przerażająco trzaskały.
Zdzierać opuszki palców do krwi.
Podnosić stan wody, własnymi łzami.
On to widział.
On, ona, oni.
Rzucali się na tę wodę, jak koła ratunkowe.
Tak, widziała ich wszystkich.
Nie próbowała jednak, nawet wyciągnąć dłoni.
Wolała wnikać w te głębie.
Oni dwoili się, troili.
Setki kół.
Widzialnych dla siebie, niewidzialnych dla niej.
Dryfowali po powierzchni.
Wypełniając przestrzeń, aż po brzeg.
Brzeg, którego ona nie dostrzegała.
Zamykała oczy i wstrzymywała oddech.
Udawała martwą.
Opanowała ten stan do perfekcji.
Żywa na zewnątrz, martwa w środku.
Umierała w sobie.
Opadła miękko na dno.
Tkwiła tam, w bezruchu.
Ktoś się nagle pojawił.
Coś tam obiecał.
Złapał za rękę, nie pytaną.
Wyciągnął siłą.
Gdzieś prowadził.
Poudawali przez chwilę razem.
On w końcu odpłynął bez słowa.
Ona znowu zatopiła się w znajomy stan.
Widziała czasem, promienie słońca przez taflę wody.
Widziała.
Tylko nie przyznawała się.
Po co?
Martwa była bezpieczniejsza.
Nikt nie zadawał niewygodnych pytań.
Niczego od niej nie chciał.
Liście tkały dywany.
Woda zamarzała.
Wiosenne kry, rozdzierały jej skórę.
Letnie słońce, z uporem wypychało ją na powierzchnie.
Wyrywając ze stanu hibernacji.
Koła zaczęły się rozpraszać.
I nagle zorientowała się, że już nie ma się czego złapać.
Rozzłościło ją to.
Rozpłakała się jak małe dziecko.
Ciepłe, słone łzy dotknęły ust.
Otworzyły je.
Zaczerpnęła powietrza.
Rozszerzyły się jej, dotąd nieruchome źrenice.
Wynurzyła się.
Płynęła.
Czuła każdy, zastygły mięsień.
Krew ponownie szumiała w żyłach.
Rytm serca wracał.
Brzeg był coraz bliżej.
Znajome koła na nim.
Patrzyły z lekką rezygnacją.
Niedowierzaniem, strachem.
I z ulgą.
Jedno z nich podało dłoń.
Jej stopy dotknęły ziemi.
Oddech się normował.
Promień zza chmur, rozjaśnił twarz.
Przywrócił oczom błękitny, znajomy blask.
Rok po śmierci Luki.
Kiedy myślałam, że najgorsze za mną.
Przyszło piekło depresji.
Samo, nieproszone.
Zawinięte w papierek z napisem " złudzenie".
Wciągnęło mnie głęboko pod ziemie.
Grubą warstwę mułu.
I nie pozwalało się wydostać.
Malowało fałszywy uśmiech.
Dawało, teatralną pewność siebie.
Karmiło lękiem.
Piekło, o którym wiedzieli nieliczni.
Moje koła.
Stoczyłam samotną wojnę.
Nie dlatego, że sama byłam.
Raczej po to, żeby prawdziwie zwyciężyć.
By nikt nie wygrał tego za mnie.
365- strasznych ale nie straconych dni.
Przecież, wszystko jest po coś.
Każdy ból, strach, porażka, upadek, brak tchu.
Uczy.
Uczy pokory i w konsekwencji dodaje sił.
Do kolejnych bitew.
Bo nigdy nie wiesz, ile jeszcze przyjdzie ci ich stoczyć...
Patrzę dziś na swoje odbicie.
Uśmiecham się.
- Cześć, jestem Anika.
Wygrałam.
Ty też możesz!
Nie wierzysz?
Stań przed lustrem.
Po właściwej jego stronie.
I uśmiechnij się do siebie.
Znowu czułam jakbyś częściowo pisała o mnie, dziękuję wiem teraz ze nie tylko ja przez to przechodzę..
OdpowiedzUsuńJesteś niesamowitym zjawiskiem....
OdpowiedzUsuńNajsilniejszym jakie znam...
I pięknym...
A. R
skąd w Tobie taka wola życia?
OdpowiedzUsuńTyle sił??
A przeciez innym wtedy pomagałaś a sama potrzebowałaś pomocy!
Szacunek!
Domi
Pamiętam zero skarg z twojej strony. Dowiadywałam się o twoich problemach od obcych. Moja pomoc była mała, ciepłe słowo, 1%. Dałaś radę ale już na przyszłość pamięta - masz nas i krzycz jeśli trzeba. Nie jestes sama.
OdpowiedzUsuńMoja Piekna Aniko, skarbem prawdziwym jestes. Jedi, to przy Tobie przedszkolaki, Twoja Moc jest nieporownywalna z niczym. Ciesze sie, ze znam kogos tak wyjatkowego i unikatowego. Sciskam goraco.
OdpowiedzUsuńTak bardzo się cieszę,że trafiłam na Twojego bloga.
OdpowiedzUsuńJesteś bardzo silną kobietą.
A.z Poznania
WoW!!
OdpowiedzUsuńDziękuję
OdpowiedzUsuńAniko, nie każdy wie ile warte jest życie...Ty możesz o tym powiedzieć...więc mów...to wsparcie dla wielu.
OdpowiedzUsuńdziękuję mr
... tak, piękne, prawdziwe... dzięki i proszę pisz, pisz ... :)
OdpowiedzUsuńLucyna W.
Dziękuję że jesteś!
OdpowiedzUsuń