sobota, 13 grudnia 2014

Zapukaj na czas...

Gdybym kazała ci, w kilku zdaniach zdefiniować słowo życie?
- Suma oddechów.
- Trzepot rzęs, gdy otwierasz i zamykasz oczy.
- Wyraz twarzy, gdy się uśmiechasz bądź smucisz.
- Kroki jakie stawiasz, gdy pokonujesz drogę do pracy.
- Słowa, wypowiadane każdego dnia.
- Bicie serca.
- Szum,  przepływającej w żyłach krwi.
- Obrazy, jakie rejestruje twój wzrok i mózg.
- Dźwięki, jakimi karmi cię świt.
- Wspólny posiłek w ciągu dnia.
- Spacer późnym wieczorem.
- Telefon od koleżanki, kłótnia z bratem.
Nic nadzwyczajnego, prawda?
Życie- po prostu.

Wstajesz rano i jesteś.
Mijają dni, tygodnie, miesiące i lata.
Sukcesy, porażki, zmiany...
W większości przypadków dość spokojnie, względnie normalnie.
Szkoła, studia, praca.
Narzeczony, żona, dzieci.
Dom, wspólne wakacje, święta.
Święta...
Radość i miłość, pełen stół, pełen dom.
Wszyscy w komplecie, na chwilę, bo specyficzny czas.
Czas który minie i wróci to zwyczajne życie...
Dlatego coś wam opowiem.

Grudzień, 2011 rok.
- Zadzwonię do kliniki. Te krwotoki cię zamęczą!
- Nie rób tego, błagam cię! Zaraz święta, nie zostawię was samych!
- Co ty mówisz?! Święta?!
Teraz twoje zdrowie i życie są najważniejsze! My sobie poradzimy.
- Tak wiem. Wy całe życie musicie sobie radzić.
Ale teraz, to wy jesteście dla mnie  najważniejsi, rozumiesz?!
Pozwól mi zostać, chcę te święta spędzić tylko z wami.
Ja, ty i nasze dzieciaki, proszę...
Pamiętam to tak dokładnie, jakby wydarzyło się wczoraj.

Czułam i widziałam jak znikał.
Jak coraz ciężej było mu się poruszać.
Jak niemal każdą noc przesypiał na siedząco, żeby nie prowokować kolejnych krwiopluć.
Ile wysiłku, kosztował go każdy oddech.
Koncentrator tlenu, pracował bez przerwy.
Był do niego przykuty.
A mimo to, witał mnie każdego ranka uśmiechem.
Ze łzami radości w oczach, tulił dzieci.
- Łukasz, boję się.
Przecież to tylko święta, gdyby coś ci się stało...
- Mysza, proszę cię.
Po prostu mi pozwól, to co nieuniknione i tak nadejdzie...

To był szczególny wieczór.
Nie dlatego, że magia pierwszej gwiazdki.
Dla nas, każdy dzień był darem, bo jeszcze mogliśmy być razem.
Pamiętam każdy jego gest, przy wigilijnym stole.
Uśmiech na twarzach zmartwionych dzieci.
Przecież, widziały co się dzieje.
Dostrzegłam "dziękuję" powiedziane oczami, za to że odpuściłam ze szpitalem.
Pamietam jak po kolacji, grali wspólnie w szachy.
Jak specjalnie, dawał im wygrywać.
Jak usiłował wytrzymać, bez podłączenia się do tlenu.
Żeby ich nie straszyć.
Żeby je chronić.
Dopiero  po jego odejściu zrozumiałam, dlaczego gdy łamiąc się opłatkiem,
życzyłam żebyśmy  w takim samym gronie spotkali się za rok, odparł:
- Wy się spotkacie, kochanie.

I spotkamy.
Ja, moje dzieci, rodzice, bliscy.
I będę patrzyła na jego, puste krzesło.
I wypatrując pierwszej gwiazdy, wmawiała sobie, że on tam jest i właśnie do mnie mruga.

Życie to suma oddechów i trzepot rzęs.
Życie to łzy i radość.
Życie to oczekiwanie na spóźnionego a upragnionego gościa.
Życie - to bliskość ukochanej osoby.
Dlatego, jeśli jesteś teraz gdzieś daleko i tłumaczysz sobie, że jeszcze nie teraz,
że może za rok.
Jeszcze przecież będzie tyle świąt i okazji.
Jeszcze zdążysz przeprosić, zawalczyć o kogoś, powiedzieć, że jesteś i już będziesz.
Zostaw wszystko.
Wsiądź w samolot, pociąg, samochód.
Zapukaj do drzwi, za którymi ktoś jest.
I nie pozwól, by łamał się opłatkiem z gwiazdą za oknem.
Bo życie jest teraz.
I nie będzie czekało.

Jeszcze tu jesteś?...





poniedziałek, 1 grudnia 2014

Urodziny w blasku znicza...

Pewnie wstałabym wcześniej, niż zwykle.
Zrobiłabym uroczyste śniadanie.
To co lubiłeś najbardziej - jajecznice z pomidorami.
Pewnie przyniosłabym ci  do łóżka, kubek z herbatą.
I mały tort ze świeczkami.
Pewnie otworzyłbyś oczy i uśmiechając się, udawał zaskoczonego.

Pewnie ze swoich pokoi, wyskoczyłyby nasze dzieciaki.
Pewnie przekrzykując się nawzajem, składałyby ci życzenia.
Pewnie Dusia, tradycyjnie rzuciłaby ci się na szyję i nie chciała się odkleić.
Pewnie Johny, chwytając za gitarę odśpiewałby własną wersję " sto lat".
Pewnie stałabym obok, patrzyła na was i dziękowała losowi, za to co mi dał.

Pewnie do samego wieczora, nie zamykałyby się drzwi naszego mieszkania.
Rodzina, znajomi, przyjaciele.
Prezenty, uściski, radość,muzyka...
Pewnie jak zawsze, zjadłbyś za dużo słodyczy i powtarzał, że ten raz w roku możesz.
Pewnie mówiłbyś z przekorą, że znalazłeś pierwszy siwy włos.
Pewnie z tym swoim uroczym sarkazmem żartowałbyś, że starość tuż tuż.
Pewnie tradycyjnie, oddałbyś połowę prezentów dzieciom.
Zawsze tak robiłeś.
I powtarzałeś, że ich radość to dla ciebie najlepszy podarunek.

Pewnie gdy już wszyscy by poszli, a dom by ucichł,
położyłbyś głowę na moich kolanach.
Pewnie poprosiłbyś, żebym głaskała twoje włosy.
Pewnie całowałbyś moją twarz i patrzył mi w oczy, jak nikt inny.
Pewnie siedzielibyśmy tak, ciesząc się chwilą.
Celebrując ze łzami w oczach, nasze małe szczęście.
Nasz mały świat.
Pewnie zasypiając, skrzyżowalibyśmy nasze dłonie.
Zawsze tak zasypialiśmy, trzymając się za ręce.
 I jeszcze zanim swoją kołdrą otuliłaby nas noc,
 podziękowałbyś mi za to, że jestem.

Wstałam rano, nie spiesząc się do kuchni.
Spojrzałam smutno w okno.
Wyszeptałam tak cicho jak tylko można :
- Wszystkiego dobrego kochanie, gdziekolwiek jesteś.
Po południu zapalę Ci  świeczkę.
Nie na torcie.
Na Twoim grobie.
Dziś skończyłbyś 28 lat....



fot. archiwum prywatne Rabka, lipiec, 2009 rok.

czwartek, 27 listopada 2014

I życzę Ci...

Czy pamiętam ten moment, kiedy pierwszy raz cię ujrzałam?
- To szósty tydzień.
Gratuluję.
Proszę popatrzeć, tam jest pani dziecko.
Patrzyłam i nic nie widziałam.
Nie dlatego, że nie umiałam.
Łzy rozmazywały mi obraz.

Tak bardzo bałam się że nie jestem gotowa, by cię pokochać.
Nie będę umiała.
Kiedy zrozumiałam, że to już ?
Kiedy najbardziej dotarła do mnie ta świadomość?
Kiedy pojęłam, że kocham cię jak nikogo na świecie?
Niewyobrażalną, czystą, bezwarunkową miłością.
Gdy dwa tygodnie, po twoim urodzeniu, siedziałam w  pokoju.
Obok twojego, pustego łóżeczka.
Przyciskałam do serca małe ubranka, tak bardzo aż bolało.
Ty leżałeś wtedy w szpitalu.
Pierwszy raz.

Moje koleżanki woziły w wózkach swoje pociechy.
Uśmiechały się i przechwalały.
Spotykały i cieszyły.
Paplały beztrosko, o kaszkach i zabawkach.
Zasypiały wieczorami, wdychając zapach swoich synów i córek.
W swoich domach.
Ja w tym samym czasie, walczyłam o każdy twój oddech.
Od szpitala do szpitala.
Miliony rurek w twoim wątłym ciałku.
Kroplówka wbita w maleńką główkę.
Nerwowe odpowiedzi badających cię lekarzy.
Setki rozmów, z których przez pierwsze pół roku nic nie wynikało.
Tylko strach, ból i rozpacz.

I ten dzień.
Jeden z najgorszych, jakie mogły się wydarzyć.
Diagnoza.
Wystrzelona we mnie słowami, jak wyrok.
I nagłe pogorszenie stanu twojego zdrowia.
Gwałtowne, jednoczesne z tamtymi strasznymi słowami.
Pytanie, czy ochrzcić cię na szpitalnej sali, gdyby...
I ten obraz.
Maleńkie istnienie, podłączone do aparatury.
I twoje oczy.
Z uporem patrzące.
Wręcz na siłę otwarte.
Jakby krzyczały, że chcesz tu zostać.
I zostałeś.

To już 15 lat jak nie schodzisz, z ciągłego pola bitwy.
Nie przestajesz walczyć, o tę najwyższą stawkę.
15 lat głębokiej pokory, której mnie nauczyłeś.
Prawdziwej radości, z najmniejszych drobiazgów.
Uśmiechu, nawet w te najgorsze dni.
Podnoszenia się na przekór wszystkiemu.
Stawiania kolejnych kroków, pokonujących ból.
Upartego otwierania oczu.
Oddechów, nabieranych ostatkiem sił.

Dzięki tobie zrozumiałam, czym jest to co najważniejsze.
I gdy wydaje mi się, że już brak mi odwagi.
Zatykam dłonią usta.
I gdy dociera do mnie uczucie duszności myślę o tym, że ty masz tak zawsze.
A mimo to spoglądasz na mnie co rano i słyszę:
- Cześć mamo. Fajnie, że jesteś.
Czeka nas kolejny, piękny dzień.
Dotykasz mojej dłoni i patrzysz tak jak wtedy.
Z tym samym uporem.
Wręcz na siłę.
Tak jakbyś chciał powiedzieć, że nigdy się nie poddasz.

Jest 24:10.
Dokładnie 15 lat temu, pierwszy raz usłyszałam twój płacz.
I zostałam matką cudu.
Czego ci życzę?
Tego, o czym marzysz najbardziej.
ŻYCIA.


Fot. Archiwum prywatne.
Schronisko na szczycie góry Maciejowa, Rabka Zdrój, 2009 rok.





wtorek, 18 listopada 2014

365 dni...

- Tonę - pisała.
I tonęła.
Potrafiła, będąc już na samym dnie, kopać jeszcze głębiej.
Łamać paznokcie i lubić dźwięk, gdy przerażająco trzaskały.
Zdzierać opuszki palców do krwi.
Podnosić stan wody, własnymi łzami.

On to widział.
On, ona, oni.
Rzucali się na tę wodę, jak koła ratunkowe.
Tak, widziała ich wszystkich.
Nie próbowała jednak, nawet wyciągnąć dłoni.
Wolała wnikać w te głębie.
Oni dwoili się, troili.
Setki kół.
Widzialnych dla siebie, niewidzialnych dla niej.

Dryfowali po powierzchni.
Wypełniając  przestrzeń, aż po brzeg.
Brzeg, którego ona nie dostrzegała.
Zamykała oczy i wstrzymywała oddech.
Udawała martwą.
Opanowała ten stan do perfekcji.
Żywa na zewnątrz, martwa w środku.

Umierała w sobie.
Opadła miękko na dno.
Tkwiła tam, w bezruchu.
Ktoś  się nagle pojawił.
Coś tam obiecał.
Złapał za rękę, nie pytaną.
Wyciągnął siłą.
Gdzieś prowadził.
Poudawali przez chwilę razem.
On w końcu odpłynął bez słowa.
Ona znowu zatopiła się w znajomy stan.

Widziała czasem, promienie słońca przez taflę wody.
Widziała.
Tylko nie przyznawała się.
Po co?
Martwa była bezpieczniejsza.
Nikt nie zadawał niewygodnych pytań.
Niczego od niej nie chciał.

Liście tkały dywany.
Woda zamarzała.
Wiosenne kry, rozdzierały jej skórę.
Letnie słońce, z uporem wypychało ją na powierzchnie.
Wyrywając ze stanu hibernacji.
Koła zaczęły się rozpraszać.
I nagle zorientowała się, że już nie ma się czego złapać.
Rozzłościło ją to.
Rozpłakała się jak małe dziecko.
Ciepłe, słone łzy dotknęły ust.
Otworzyły je.
Zaczerpnęła powietrza.
Rozszerzyły się jej, dotąd nieruchome źrenice.

Wynurzyła się.
Płynęła.
Czuła każdy, zastygły mięsień.
Krew ponownie szumiała w żyłach.
Rytm serca wracał.
 Brzeg był coraz bliżej.
Znajome koła na nim.
Patrzyły z lekką rezygnacją.
Niedowierzaniem, strachem.
I z ulgą.
Jedno z nich podało dłoń.
Jej stopy dotknęły ziemi.
Oddech się normował.
Promień zza chmur, rozjaśnił twarz.
Przywrócił oczom błękitny, znajomy blask.

Rok po śmierci Luki.
Kiedy myślałam, że najgorsze za mną.
Przyszło piekło depresji.
Samo, nieproszone.
Zawinięte w papierek z napisem " złudzenie".
Wciągnęło mnie głęboko pod ziemie.
Grubą warstwę mułu.
I nie pozwalało się wydostać.
Malowało fałszywy uśmiech.
Dawało, teatralną pewność siebie.
Karmiło lękiem.
Piekło, o którym wiedzieli nieliczni.
Moje koła.

Stoczyłam samotną wojnę.
Nie dlatego, że sama byłam.
Raczej po to, żeby prawdziwie zwyciężyć.
By nikt nie wygrał tego za mnie.
365- strasznych ale nie straconych dni.
Przecież, wszystko jest po coś.
Każdy ból, strach, porażka, upadek, brak tchu.
Uczy.
Uczy pokory i w konsekwencji dodaje sił.
Do kolejnych bitew.
 Bo nigdy nie wiesz, ile jeszcze przyjdzie ci ich stoczyć...

Patrzę dziś na swoje odbicie.
Uśmiecham się.
- Cześć, jestem Anika.
 Wygrałam.

Ty też możesz!
Nie wierzysz?
Stań przed lustrem.
Po właściwej jego stronie.
I uśmiechnij się do siebie.








środa, 5 listopada 2014

Kalejdoskop złudzeń...

Czasami wydaję ci się że złapałeś za nogi, samego Pana Boga?
Nieważne, że w tym samym momencie, ktoś przez ciebie cierpi.
Ważne, że ty jesteś szczęśliwy.
Nic innego się nie liczy.
Przeczytałeś przecież, w mądrościach internetowych,
że ty jesteś najważniejszy.
Jak to szło?
Jeśli jesteś uwięziony miedzy tym co czujesz
 a tym co wypada,
wybierz to co sprawi, że będziesz spełniony?
 Chyba że chcesz, by szczęśliwi byli wszyscy oprócz Ciebie.
Czyżby?

- Błagam cię! Pomóż mi!
Jedno zdanie o 3 w nocy.
Zrywasz się z łóżka.
Biegniesz, jak szalała.
Po drodze, umierasz ze strachu.
Z bankomatu, wypłacasz ostatnie pieniądze.
Płacisz dilerom.
Opatrujesz jego głowę.
Tym razem zdążyli pobić.

Patrzysz już po wszystkim, na niego.
Zmęczona, choć tak jeszcze młoda twarz.
Rozdygotane dłonie.
Zaszklone, wpatrzone w nicość oczy.

Myślisz sobie, że to ostatni raz.
Nigdy więcej!
Niech sobie radzi.
W końcu, sam wybrał taką drogę.
Złe doświadczenia, nie niosą żadnych lekcji.
Nadal świadomie w to brnie!
On nie chcę pomocy!

I znowu dostajesz " znajomy sms".
Znowu, pędzisz zimną nocą.
I wciąż powtarzasz- jeszcze tylko dziś...

On, w tym samym czasie.
Siedzi sam.
Pomiędzy stanami euforii i depresji.
Ta pierwsza- gdy na koncie są pieniądze.
Można się zabawić.
Zapomnieć o rzeczywistości.
O rodzinie, o bliskich.
Tonąć w złudnych marzeniach,
które nigdy się nie spełnią.
Nie spełnią, bo są wytworem nietrzeźwej wyobraźni.
I właśnie wtedy, gdy tak wszystko go cieszy.
Gdzie wszędzie, widzi blask słońca.
Gdy wszystko potrafi usprawiedliwić.
Nad ranem przychodzi ona.

Szara dama.
Depresja.
I przynosi bolesną prawdę.
O nicości, w jakiej tkwi.
O pustce.
O wszechogarniającej samotności.
O fizycznym i psychicznym bólu.

Przynosi tęsknotę, za normalnością.
Za rodzinnym obiadem.
Za zwykłymi, ludzkimi gestami.
Za trzeźwym przejściem, przez ulice.
Zauważeniu kwitnących drzew.
Tęsknotę, za zasypianiem bez lęku.
Za miłością, nie podszytą białym proszkiem.
Za uśmiechem nie wywołanym, zielonkawą mgłą.

Kolejna wiosna, lato, jesień, zima.
Jak kalejdoskop.
On, co jakiś czas piszę w nocy.
Ona, biegnie wtedy zostawiając wszystko.

W przerwach, on nie pyta co u niej.
Po co?
Teraz jej nie potrzebuję.
A ona jest przecież niezniszczalna.
W przerwach, on się bawi.
Żyję swoim " życiem".
 Wtedy, w tym świecie, nie ma miejsca dla niej.

Wiosna, lato, jesień.
Kalejdoskop.
Kolejna zima.
Noc.
Znajomy sms.
Brak odpowiedzi.
Jej martwe już oczy, wpatrzone w jeden punkt.
Dłonie i całe ciało, coraz chłodniejsze.
Kolor skóry, coraz bardziej siny.
 Nieludzko obciążone serce, nie wytrzymało.

Nawet nie wie, że napisałeś.
Jest daleko stąd.

Pomyśl o tym.
Zanim będzie za późno.
Nie dla niej.
Dla ciebie...

W Polsce rocznie, przez przedawkowanie narkotyków, umiera ponad 6 tyś osób.
Chcesz być kolejny?...











wtorek, 4 listopada 2014

Zło konieczne czyli PACJENT...

Pacjenta obudził ostry ból w zasadzie nie wiadomo, w którym miejscu, bo ani to plecy, ani brzuch, ciężko to zlokalizować, określić, na pewno boli intensywnie i do tego jeszcze chyba gorączka...

Środek nocy, dokładnie po 2-giej, taksówka i podróż na tzw. ostry dyżur.
Tam oczywiście z tradycyjnym brakiem pośpiechu (w końcu potencjalny pacjent dotarł o własnych siłach, więc chyba nie jest tak źle...) spisano dane, zadano kilka pytań, wręczono numerek i kazano cierpliwie czekać na swoją kolej.
Czekać...
 Łatwo powiedzieć komuś kogo nie boli tak, że aż wykręca na druga stronę...
Po godzinie walki z własnym cierpieniem,  pacjent  ośmielił się zapytać, ile to jeszcze potrwa i czy nie mógłby ewentualnie dostać czegoś przeciwbólowego...
 - Pan wie, że tu chorzy czekają na pomoc??! 
Trochę cierpliwości!
 Będzie pana kolej, to się panem zajmą!

Nie wiedział ile czekają.
 Przecież w końcu przez cały czas myślał, że jest w piekarni, a nie na pogotowiu...
Po dwóch godzinach usłyszał mało sympatyczne- "następny proszę!" i resztkami sił wszedł do gabinetu, z którego wydobywał się ten wątpliwie uprzejmy głos.
Gdy krótko nakreślił swoją sytuację - bo jeszcze zanim wypowiedział pierwsze zdanie został pouczony, by nie próbował być mądrzejszy od lekarza - usłyszał, że... chyba lekko przesadza, a nawet symuluje!

Wtedy nerwy pacjenta zostały mocno nadszarpnięte i wypalił:
 - Nie wiem jakie hobby ma pani doktor, ale moim nie jest bieganie w środku nocy na pogotowie bez przyczyny!
 ... I wtedy dowiedział się jeszcze, że nie tylko jest symulantem, ale też nie wychowanym chamem.
Z receptą na leki przeciwbólowe w dłoni, z nasilającymi się dolegliwościami (przejdzie samo, skoro samo przyszło...)  pacjent wraca po to by...
 Za godzinę w inne już miejsce przywiozła go karetka pogotowia....

Tym razem proceder adaptacyjny trwa krócej.
 Badania, prześwietlenia, kroplówka i zdziwienie lekarza:
 - Jak pan tyle czasu z tym bólem wytrzymał?!
 Przecież to kolka nerkowa....
- A wie pan doktor, cham to wszystko przetrzyma - chciał odpowiedzieć ale ugryzł się w język...

Historia ta miała swój dalszy ciąg kilka dni później, gdy objawy wróciły. 
Znowu nasz pacjent przechodził kilkugodzinną drogę przez mękę ostrego dyżuru, żmudnego wyczekiwania, bólu i nerwów.
A wszystko po to by na koniec usłyszeć, że może otrzymać doraźną pomoc w postaci zastrzyku i recept.
 Oraz skierowania do... specjalisty.

Gdyby państwo pytali, to rzecz nie działa się w odległych krajach Mozambiku.
 Tylko w naszym pięknym, demokratycznym, sprawiedliwym, praworządnym kraju, gdzie przecież człowiek jest najważniejszy, a my Polacy zasługujemy na więcej...
W końcu też nie ma o co robić szumu!
  Pacjent żyje bo... operacja się w ogóle nie odbyła.

wtorek, 28 października 2014

Balast o którym się marzy...

Nadchodzi jedno z najsmutniejszych świąt.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wracają.
Ciężkie choć potrzebne.
 Wspomnienia o tych ważnych.
Najważniejszych, choć już tak bardzo odległych.
O mężach, żonach, dzieciach, rodzicach.
Ukochanych istnieniach, które odeszły za wcześnie.
Zbyt prędko, bo przecież nigdy nie ma właściwego momentu.

Jesienne, nienaturalnie ciepłe popołudnie.
Sama ze swoimi myślami, nachylona nad pomnikiem.
Kończyłam porządkowanie.
Przez głowę przebiegło coś abstrakcyjnego.
- Ładne masz widoki mój mężu.
 Przed Tobą przecież, nasze piękne góry.
Zaszkliły mi się oczy.
Przysiadłam na chwilę.
Zastygłam w jakimś zawieszeniu.
Przez moment błądziłam, pomiędzy światami.
Tym moim tu, a tamtym Jego.
- Taki młody.
Syna tu niedawno widziałam, bardzo podobny.
Córka, raczej do pani.
Odwróciłam się.
Kobieta koło siedemdziesiątki.
Uśmiechnęłam lekko.

- Ja nie miałam tyle szczęścia, co ty.
Wiem, że los was za szybko rozdzielił.
Jednak wychowywaliście, razem dźwigaliście dom.
Miałaś oparcie.
 Dzieci miały ojca.
Mnie chłop zostawił z trójką.
Nie chodzi o to, że pieniędzy nie było, że bieda.
Nie o to, że pracowałam za pięciu żeby to jakoś utrzymać.
Prawie człowiek nie sypiał, wciąż się zamartwiał.
Sama nie dojadałam, żeby dla nich było.
Tylko...
Nawet najgorsze problemy, razem znosi się łatwiej.
I dzieci się inaczej przy pełnej rodzinie, chowają.
A on poszedł, do innej kobiety.
20 lat się nami nie interesował.
Dopiero jak zachorował, a tamta odeszła.
Dzieci nie chciały go znać.
Za dużo żalu w nich, rozgoryczenia.
A ja widzisz, posprzątać mu przyszłam.
Świeczkę zapalić, bo nie ma komu.

Nie odezwałam się.
Nie sprostowałam, że mój mąż nie był ojcem moich dzieci.
Tak naprawdę przecież, w ich oczach był.
 I to najlepszym.
Takim upragnionym, którego się nigdy nie zapomina.
Mimo tego, że to nasze szczęście trwało tylko 3 lata.

Ten "biologiczny", też nas nie chciał.
Usłyszałam kiedyś - To twój balast!
I każdego dnia, ze łzami radości w oczach.
Każdego poranka, gdy robię im śniadanie.
Każdej nocy, gdy boję się o oddech syna.
Dziękuję.
Dziękuję za ten mój "ciężar".

Na świecie są miliony ludzi, spragnionych posiadania dzieci.
Maleńkich cudów, nadających życiu sens.
Drobnych, miękkich rączek, dotykających twojej twarzy.
Oczu bezgranicznie w ciebie wpatrzonych.
I ufających.

Codziennie, gdzieś obok nas rozgrywają się ludzkie dramaty.
Wyroki usłyszane od lekarzy.
Bolesne badania, walka o utrzymanie ciąży.
Samotność i ból poronień, w czterech ścianach klinik.
 Kolejne próby.
Niemoc i tęsknota, za własnym " balastem".

Wczoraj z odbiornika, jak narracja horroru.
Kobieta, pięć promili, siódmy miesiąc.
Dziecko, w brutalnie odrywanych od siebie, częściach.
Zapomniałam, jak oddychać.
Mój syn, dotknął mojej dłoni.
Przytuliłam go mocniej, niż zwykle.

Kiedy spotkasz kogoś na swojej drodze.
Pomyślisz, o zakładaniu rodziny.
O daniu, nowego życia.

Zastanów się.
Bo jak napisał kiedyś, ktoś:
" Jesteśmy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy".
Za to, co chcesz stworzyć,
to TY BĘDZIESZ ODPOWIADAŁ.

Masz siłę i pragnienie?
Masz w sobie, tyle bezwarunkowej miłości?
Tyle chęci?
 Nie oczekujących nic w zamian, uczuć ?
 Pytasz, po co?
Po to, by z radością dźwigać dany ci "balast".
Do końca swoich dni.
I nie dlatego, by było komu zapalić świeczkę, gdy odejdziesz...
















środa, 22 października 2014

Zadroszczę Ci, wiesz...

Co się robi, mając 18 lat?
Zdaję maturę.
Żegna z liceum.
Wybiera kierunek studiów.
Zakochuje się.
Ten pierwszy, prawdziwy raz.
Gania z przyjaciółmi na koncerty.
Wraca do domu, nad ranem.
Cieszy się z każdego dnia.
Siedzi na ławce w parku i marzy.
Wyjeżdża na pierwsze wakacje, ze znajomymi.
Planuje przyszłość.
Wypatruje z ufnością, każdego kolejnego poranka...

A wiesz, co jeszcze robi się, kończąc 18 lat?
Dokładnie dwadzieścia dni po urodzinach?
Umiera się.
W męczarniach.
Na jednym z rabczańskich oddziałów.
Umiera w samotności, bólu, strachu.
Dusi się i dławi własną krwią.
Marzy się, ale tylko o jednym.
Żeby to, już się skończyło.
Wbija palce, w szpitalne łóżko.
Wzrokiem, bo już nie można mówić,
błaga o koniec koszmaru.
Zastyga się w bezruchu.
Przestaje czuć.
Odrywa, od własnego ciała.
W rogu sali, widzi się zgarbioną postać ojca.
Ojca który krzyczy.
Krzyczy bezgłośnie i prosi.
Skamle o jeszcze jedną minutę.
Jeszcze jedno uderzenie serca.
Ojca, który samotny wśród tłumu ludzi.
Samotny idzie za trumną.
Za trumną, w której jest wszystko co kochał...

Siedzę w ledwo oświetlonym pokoju.
Siedzę nieruchomo.
Boję się odwrócić głowę.
W pokoju obok, też siedzi, mój syn.
Już wie.
Nie mogłabym znieść, Jego pytającego wzroku.
Co miałabym odpowiedzieć?
Prawdę o tym, że nie wiem?
Nie wiem ile Mu jeszcze zostało?
Pocieszać Go, że ma 15 lat i to że Magda miała 18...
To nic nie musi znaczyć?
Przecież samą, sparaliżował mnie lęk.

Na stoliku naprzeciw mnie, leżą kolczyki.
Ręcznie robione.
Dała mi je, rok temu.
Boję się ich dotknąć...

Zazdroszczę Ci, wiesz?
Zazdroszczę Tobie.
Temu, który daje.
I przychodzi, by zabrać.
Zazdroszczę Ci, że tak potrafisz.
Zabierasz co Twoje.
I wolę napisać, że zazdroszczę.
Żeby nie musieć powiedzieć, że...!

Ostatnia wiadomość od Madzi:
- Czekami na Pani książkę, jak na powietrze..
Napiszę ją i zadedykuję Tobie.

Pamięci Magdaleny J.
02.10.1996 -  22.10.2014.






poniedziałek, 20 października 2014

Trzepot małych skrzydeł...

ON- MĄŻ i ona- żona.
ON- OJCIEC i ona- matka.
Plus dwoje drobnych nóżek.
Zaledwie sześcioletnich.
Zielonkawe oczka.
Maleńka twarz, otoczona jasnymi lokami.
Bez uśmiechu.
Bez wyrazu.
Na pozór, zwyczajny dom.
Wewnątrz, najmroczniejsze z piekieł.
Nocą, gdy ON otwiera drzwi pokoju.
Pokoju, z ukrytą w rogu maleńką twarzą...
Otwiera drzwi, z najczarniejszym odcieniem koszmaru.

ona- żona, matka nie wie.
Domyśla się ale mówi sobie, że to niemożliwe.
Zresztą, ON- MĄŻ, OJCIEC tylko głaszcze, przytula.
Ma prawo- stworzył zielonkawe oczka.
Przecież, nie chodzi tam każdej nocy.
I nie słychać płaczu.
Jasne loki się nie skarżą, nic nie mówią.
Nie ma o co robić szumu.
MĄŻ, OJCIEC się zdenerwuje, jeszcze je zostawi.
A stara się,  pracuje, w domu wszystko zrobi.
Lepiej przeczekać.
Nie reagować bo nie ma na co.

ON, po każdej wizycie w pokoju, myśli.
Chcę więcej.
Przytulanie, głaskanie przestaje wystarczać.
Zielonkawe oczka nawet nie protestują.
Pewnie to lubią- powtarza sobie.
ona- żona, matka też nie widzi w tym niczego niestosownego.
To w końcu moja krew, ze mnie powstała.
Nikt mi nie może zabronić!
Tylko ja mam prawo nauczyć ją dorosłości!
Jutro zrobię z niej kobietę.

Przy małym stoliku, siedzi  postać.
Skulona, z kolankami pod brodą.
Patrzy w okno.
Z przerażeniem zauważa, nadchodzący zmrok.
Sztywnieje na myśl, o dźwięku otwieranych drzwi.
W małej główce, paniczny lęk.
Na ciele, nieopisywalny ból.
Dziewczynki w przedszkolu, kochają swoich tatusiów.
Czyli, ona też powinna.
Przecież, wszędzie tak jest.
W każdym domu.
Każdą dziewczynkę, tatuś odwiedza w nocy.
Kasia wczoraj mówiła, że  marzy o piesku.
Głupie marzenie.
Chyba, że chcę, by ten piesek zjadł jej tatusia.
To nie głupie marzenie.
Też chcę takie.
Też będę o tym marzyła.

Robi się ciemno.
Otwierają się drzwi.
Małe piąstki zaciskają się do granic.
ona- matka, żona włącza głośniej telewizor.
ON- MĄŻ, OJCIEC, usiłuje z zielonych oczek zrobić kobietę.
Nieludzki krzyk rozdziera płachty nocy.
Krew, panika, szpital.


Monitor wydaje jednostajny sygnał.
Małe, zielonkawe oczy zastygają w bezruchu.
Twarz zaczyna pokrywać szara ulga.
Umęczona, maleńka dusza odlatuje.
ona- matka, żona gryzie z bezsilności własne palce.
Krzyczy wewnątrz siebie tak, że pękają jej płuca.
Serce rozpada się jak stłuczona filiżanka.

ON- MĄŻ, OJCIEC w jednej sekundzie staję się nikim.
Ma wrażenie, że nawet  liść na wietrze, mija go ze wstrętem.
Nawet klamka, unika jego  odrażającego dotyku.
Ciasne, brudne więzienne mury sprawiają, że się dusi.
A może to nie więzienie?
Może to dłonie sumienia?

Ona.
Już nie matka, nie żona.
Cień człowieka.
Co noc, w pustym mieszkaniu.
Sam na sam ze sobą.
Bliska obłędu.
Wciąż wydaje jej się że słyszy.
Jakby coś nad nią latało...

on.
Skulony w rogu celi.
Strach i upokorzenie to jego jedyni towarzysze.
I nocami.
Gdy woli nie zasypiać.
Jakby coś słyszał.
Jakby szamoczący się ptak...

W Polsce, rocznie wykorzystuję się blisko 2000 tysiące małych istnień.
W wielu przypadkach oprawcą jest ojciec.

Nie bądź matką, żoną.
Wyłącz telewizor.
Wejdź do pokoju.
Zanim zza ich drzwi usłyszysz trzepot małych skrzydeł...






















środa, 15 października 2014

I nie ulękne się nieuniknionego...

To przychodzi samo.
Niechciane.
Wypierane z ogromną siłą.
Nagle.
Nie wiadomo skąd i dlaczego.
Myślę, że dopada każdej z nas.
Matek, wychowujących śmiertelnie chore dzieci.
Pytanie.
Co będzie, kiedy nadejdzie ten straszny czas...

Gdy urodziłam mojego syna.
Gdy był już po diagnozie.
W szpitalu, w którym był wtedy leczony.
Za ścianą naszej sali, odchodziła ona.
Dziewięcioletnia dziewczynka.
Odchodziła trzy dni.
Pamiętam przenikliwą ciszę.
Przerażający spokój na oddziale.
Widok wychodzącego z pokoju księdza.
I wzrok matki tej małej.
Podeszła i położyła mi na ramieniu dłoń.
Jakby chciała powiedzieć- to wszystko przed tobą.
Nie lękaj się nieuniknionego.

Spotkałam ją, jakieś trzy lata  później.
Przyglądała mi się  dość długo, zanim podeszła.
Pytała co u nas, patrzyła na mojego syna.
Patrzyła dziwnie.
Smutno.
Z żalem.
Z zazdrością.
Bałam się tego.
Poszłyśmy razem na kawę.
- Kiedyś myślałam, że te które tracą ciąże w połowie,
mają lżej.
Nie wiedzą, jakby wyglądało ich dziecko.
Nie miały go w ramionach.
Tęsknią mniej.
Przecież ja moją Maję, tuliłam przez dziewięć lat.

Milczałam.
Chyba nawet, chciałam uciec.
- Po jej odejściu, znalazłam się w centrum piekła.
Spałam w jej łóżku.
Z przerażeniem okrywałam, jak rzeczy które nosiła
tracą zapach.
Każdy dzień, był jak bieg nad przepaścią.
Zapragnęłam drugiego dziecka.
Nie pytaj mnie proszę, dlaczego.
Wiadomość o kolejnej ciąży?
Przeraziła mnie.
Z czasem, lęk przerodził się w oczekiwanie.
Myślałam o tym, jakie będzie.
O kolorze jego oczu.
Wybierałam imię.
Malowałam pokoik.
Mówiłam do niego, kładąc dłoń na brzuchu.
Zaczęłam uśmiechać.
I czekać.

Do dziś nie bardzo wiem, dlaczego poroniłam.
Wszystko co złe, czarne jak smoła, wróciło.
To nieprawda wiesz?
To nieprawda, że utrata ciąży boli mniej.
Niż śmierć dziecka, które miałaś już kilka lat.
Ono już było.
Słuchało bicia mojego serca.
Widziałam je w snach.
Czułam ciepło jego skóry, dotykając swojej.
Słyszałam jego głos, gdy sama się śmiałam.
Myślisz, że los mnie ukarał?
Za to, że wtedy tak pomyślałam.

Siedziałam nieruchomo.
Czułam jak koszulka, robi mi się mokra od łez.
Uporczywie wpatrywałam się w mojego synka.
I poczułam jej ręke, na moim ramieniu.
Tak jak wtedy.
- Kochaj go, ucz, pozwalaj mu żyć.
Nie broń się przed rozpaczą i bólem.
To nie twoja wina, że o tym myślisz.
Wiem,  że te myśli przychodzą same.
Niechciane.
Oswój swój strach.
Inaczej go nie pokonasz.

Mój syn za chwilę skończy piętnaście lat.
Staram się każdego dnia, nie zwariować.
Nie postradać zmysłów, ze strachu.
Wierzyć w to, że stanie się cud.
I mimo  wszystko, wiem do czego to zmierza.
One przychodzą same.
Myśli.
O tym, czy nie będzie mu tam zimno.
Czy nie będzie tam sam.
Czy nie będzie się bał.

I nadal, uczę się jak oswoić swój lęk..
I nadal, czuję dotyk tamtej kobiety, na moim ramieniu...

Dziś jest 15 października.
Dzień Dziecka Utraconego.
Zatrzymaj się.






poniedziałek, 13 października 2014

Kolor prawdziwej miłości...

Jadę.
Mijam kolejne wioski i miasteczka.
Dzieli nas coraz mniej kilometrów.
Piękne, jesienne barwy za szybą.
Nie widziałam go, już dwa tygodnie.
Telefon, internet - nigdy nie zastąpią zapachu jego skóry.
Nie pozwolą spojrzeć w oczy.
Zjeść razem obiadu.
Zrobić ulubionego deseru.

Kiedy był jeszcze małym chłopcem, zostawałam z nim na oddziale.
Wtedy,  kurczowo trzymał mojej dłoni.
Budził się w nocy i pytał, czy jestem.
Z czasem dojrzał.
Zaczął sam zostawać na leczeniu.
Zaakceptował to miejsce.
Chyba nawet polubił.
Spędza tam, większą część swojego życia.
Znajomi lekarze, pielęgniarki.
Przyjaźnie.
Mnóstwo wspomnień, ubranych w pozytywne sytuacje.
I tyle samo bólu i cierpienia.
Panicznego strachu.
Strachu przed śmiercią.
Pożegnań z tymi, którzy poszli ścieżką do nieba...

Pierwszy tydzień, jest dla niego znośny.
Pod względem tęsknoty.
Nie ma na nią siły - tak mówi.
Jest tak zmęczony agresywnym leczeniem,
że przesypia większość czasu.
Stopniowo, zaczyna czuć się lepiej.
Funkcjonować normalniej i...tęsknić.
Za domem, przyjaciółmi, szkołą.
Wtedy, dłuży mu się każdy dzień.

U mnie, wygląda to  podobnie.
Pierwsze dni, są tak nasycone  koszmarnym lękiem,
że nie wiem, kiedy się zaczynają i kończą.
Później, zaczynam się miotać.
Obijać o ściany mieszkania.
Myśleć tylko o tym, żeby już wrócił.

Jeden z najpiękniejszych momentów?
Gdy przyjeżdżam, po kilkunastodniowej rozłące.
Podchodzę, pod drzwi szpitala.
Widzę jak biegnie.
Nie wiem, co cieszy mnie wtedy bardziej.
Jego widok, uśmiech.
A może to, że znowu może biegać?
Gdy rzuca mi się na szyję.
A ja ukradkiem wycieram łzy i nie chcę go puścić.

Wychodzimy na wspólny obiad.
Mówimy, prawie jednocześnie.
Co chwilę powtarza jak się cieszy, że już jestem.
I z tego, że wracamy do domu.
Zabieram go na spacer.
Siadamy nad potokiem.
Dzwoni moja córka.
Pyta o niego, śmieje do słuchawki.
Jej radosny głos oznajmia, że dobrze będzie
mieć się z kim pokłócić.
Komu podokuczać.
Kończy mówiąc, że bardzo nas kocha i czeka.

- Chyba schudłaś, mamo?- patrzy zmartwiony.
- Niewiarygodne! Zauważyłeś?! - śmieje się.
I opowiadam, o diecie cud, bieganiu, basenie.
Kręci głową z politowaniem.
Wtrąca coś, o niezrozumieniu kobiecych fanaberii.
Opiera się o duży kamień i mruży oczy.
- Niebo jest zazwyczaj błękitne- zaczyna.
Słońce żółte, trawa zielona.
A miłość?
Jak myślisz, mamo?
Jaki kolor ma miłość?
- Słoneczny- odpowiadam bez namysłu.
- Od słońca?- marszczy lekko nos.
- Od koloru waszych włosów.
Twoich i twojej siostry...

Siedziałam kiedyś zamyślona, gdzieś na Kaszubach.
Rozmyślałam, o moim życiu.
Nie jest najłatwiejsze.
Było pełne i piękne, gdy żył mój mąż.
Teraz, znowu jestem samotną mamą- siłaczką.
Mamą, jakich niestety wiele.
I gdy się tak zastanawiałam, przysiadła się sąsiadka.
Starsza, bardzo samotna kobieta.
- Ciężkie masz życie, dzieciaku.
Los cię doświadcza i ciągle dokłada.
Mimo to, szczęściara z ciebie- usłyszałam.
Popatrzyłam na nią, z lekkim wyrzutem.
- Ogromne masz szczęście.
Masz dzieci.
A ten kto je ma, już nigdy nie będzie sam...

Życzę wam wszystkim, dużo szczęścia.
W słonecznym kolorze.








czwartek, 9 października 2014

Otwórz okno...

G. mieszkała kilka bloków dalej.
Z bratem, starszą siostrą i matką.
Matką, której bały się wszystkie dzieciaki na moim osiedlu.
Krzyczała i ubliżała bez powodu.
Strach było przejść obok ich kamienicy.
Potrafiła nawet rzucić w kogoś, czymś ciężkim.
Nawet przyłożyć.
Inni rodzice toczyli z nią, wieczne wojny.

To pewnie dlatego G.przychodziła do szkoły, taka stłamszona.
Zachowywała się niby normalnie.
Nie odstawała od reszty klasy, uśmiechała.
Może tylko, nie uczyła najlepiej.
Miała smutniejsze, jakby nieobecne oczy.
Zaprzyjaźniłyśmy się jakoś tak nagle.
Bez większej przyczyny.
Po prostu, zaczęła pojawiać się w moim domu.
Moją mamę zainteresowało jedno.
Dlaczego zawsze, jest tak "szczelnie" ubrana.
Kiedyś gdy razem coś robiłyśmy, podwinęła jej się bluzka.
Zobaczyłam siniaki.
Sama powiedziała mi, że matką ją tłucze.
Ma już taki charakter.
Ojciec G. ich zostawił.
Matka nie pije, pracuje, dba o dom.
Dba o to, żeby wszystko mieli, żeby długów nie było.
Tylko bije ją i jej siostrę.

Mówiła o tym tak, jak o zwykłej czynności.
I wtedy chyba to, przeraziło mnie najbardziej.

Lata mijały.
Różne instytucje bywały w domu G.
Czasem miałam wrażenie, że jest tam spokojniej.
A może to G. się uodporniła?
Z pokorą znosiła swoje cztery ściany.

Z rodzinnego domu, wyprowadziłam się dość szybko.
Nasz kontakt się urwał.
Później dowiedziałam się, że G.przeniosła się do
 dużego miasta.
Pomyślałam, że w końcu odżyje.
Założy rodzinę.
Spokojny dom.

Lipiec tego roku, spędzaliśmy  nad morzem.
Siedziałam z koleżanką, przed wejściem do biblioteki.
Piłyśmy herbatę, rozmawiałyśmy.
Nagle, podeszła się przywitać, matka G.
Ledwo ją poznałam.
Sympatyczna i uśmiechnięta.
Zadbana i spokojna!
Pytała co u mnie.
Mówiła, jak przykro jej z powodu śmierci mojego męża.
Z troską, zapytała o zdrowie syna.
Uśmiechała się do nieopodal biegających, dzieci.
A te, lgnęły do niej!
I nagle zaczęła mi opowiadać o G.
O tym, że dwa lata temu zdiagnozowano u niej nowotwór.
O tym, że ma męża, który jest alkoholikiem.
O tym, że liczy na to, że choroba G. go odmieni.
O tym, że była u niej kilka razy
ale G. nie chciała jej widzieć.
O tym, że usiłuje do niej dzwonić, bo się martwi.
O tym, że G. zachowuje się tak jakby
nie chciała jej znać.
O tym, że strach i niewiedza odbierają jej sens wszystkiego.
O tym, jak bezskutecznie stara się do niej dotrzeć.

Płakała.
Wyrzucała z siebie zdania, pełne nadziei.
Nadziei na to, że zachowanie G. to depresja.
Między wierszami, przemycając strach o prawdzie.
Prawdzie o tym, że G. postanowiła ją tym odrzuceniem ukarać.
UKARAĆ, ZA RAZY Z DZIECIŃSTWA.
Blizny, które zostawiły ślad na lata.
Patrzyłam na nią i milczałam.
Wtedy moje myśli krążyły, wokół G.
Myślałam o tym, że życie jest zwyczajnie podłe.
Kompletnie niezrozumiałe.

Gdy matka G. w końcu poszła, koleżanka
zaczęła ją bronić.
Trochę nieudolnie.
Mówiła o jej przemianie.
O tym, że już wcześniej chciała to jakoś naprawić.
O tym, że bardzo przycichła.
Pomagała  innym.
O tym, że powinno się wybaczać.
Dawać szansę.
I o tym, że mimo to wszystko, nie wie
jak postąpiłaby na miejscu G.

Kilka dni temu, odebrałam telefon.
Dzwoniała, nasza wspólna przyjaciółka.
- G. umarła- cisza po drugiej stronie słuchawki.
- Co z jej matką?- zapytałam jakoś odruchowo.
- Dowiedziała się przypadkiem, od kogoś z rodziny- usłyszałam.

Siedziałam skulona w kłębek.
Myślałam o G.
O jej matce.
Myślałam, o moich rodzicach.
O wartościach, jakimi mnie nakarmili.
O moich pięknych dzieciach.
O tym, jakim ja jestem rodzicem.

Za ścianą znowu usłyszałam huk.
Krzyk, wyzwiska młodej mamy.
I płacz.
Histeryczny płacz dziecka.
Wstałam i wyszłam na korytarz.
Zapukałam do drzwi.
Uchyliła je.
- Otwórz okno- powiedziałam.
- Słucham? - stała osłupiała.
- Otwórz okno dziewczyno, zaciągnij się powietrzem tak
aż zabolą cię płuca.
Zrób to!
Zanim będzie za późno.
I kiedyś, twoje dziecko, mocno cię za coś ukarze...

Pamięci Gośki W.












 


sobota, 4 października 2014

Piekło jest na ziemi...

Idę szpitalnym korytarzem.
Wszystko jest tak, jak zawsze.
Pielęgniarki, biegają z kroplówkami.
Lekarze, dyskutują między sobą.
Sprzątaczki, usiłują żartować z pacjentami.

Zaglądam do sali numer jeden.
Na łóżku, podłączony pod tlen leży Kamil.
Wychowanek domu dziecka.
Ma dwadzieścia lat, wygląda jak gimnazjalista.
Uśmiecha się jak zawsze i zaprasza gestem do środka.
Wchodzę, siadam na skraju łóżka.
Słucham jak mówi.
O rodzicach, którzy go zostawili.
O swojej walce, o każdy dzień.
O życiu, którego większość spędził w szpitalnych murach.
Opowiada o tym, bez cienia pretensji.
Dziękuję, że mógł być.
Ot tak, po prostu.
Nagle, zaczyna dławić się krwią.
Duszność, odbiera mu głos.
Znika.
Wstaję, bo uświadamiam sobie,
 że Kamil zmarł kilka lat temu.

Przechodzę do sali numer dwa.
W okół stolika, jak szalony biega Oskar.
Nigdy, nie bardzo umiał usiedzieć na jednym miejscu.
Gdy wraz z moim synem, byli w podobnym wieku, chowali się do szaf.
Żeby doktor, nie mógł ich znaleźć.
Pamiętam, telefon od jego mamy.
Pamiętam, gdy mówię synowi, że Oskara już nie ma.
Pamiętam jak po tej rozmowie, nie chcę nic jeść.
Przez trzy dni, z nikim rozmawiać.
Patryk miał wtedy 9 lat.
Oskar, całe jedenaście.
Stolik w sali znika.
Śmiech rozbieganego chłopca, również.

Odwracam się i widzę salę numer trzy.
Nad małym łóżeczkiem, pochylają się zgarbieni rodzice.
Ewa, ma cztery lata.
Podpięta, pod miliony rurek.
Każda, podtrzymuje ją przy życiu.
Dobiega do mnie, cicha modlitwa.
Widzę jak oboje, połykają łzy.
Aparatura nagle milknie.
Nie mogę słuchać, rozpaczliwego krzyku matki.

Uciekam do sali, numer cztery.
Ola zawsze nazywała mnie, drugą mamusią.
Kochałam ją, jak rodzoną córkę.
Spędziłyśmy na rozmowach, szmat czasu.
Wspólne łzy, wspólne uśmiechy, wspólne milczenie.
Zawsze, chiała być na moim ślubie.
I była.
Zmarła w dzień, gdy przed ołtarzem mówiłam " tak"....

Z sali numer pięć, patrzy na mnie Mariusz.
Nigdy nie zapomnę, jego poczucia humoru.
Godzinami mógł mówić o Kasi.
Miłości jego życia.
Tak bardzo cieszyłam się, z zaproszenia na ich wesele.
W garnitur do ślubu, ubrano go jednak w inną podróż.
Tę ostatnią.
Odszedł, miesiąc przed  wymarzoną uroczystością.

Otwieram drzwi, do sali numer sześć.
Przy oknie stoi Paulina.
Obok niej, na krzesełku siedzi Edyta.
Zapraszają mnie na herbatę.
Trajkoczą jak zwykle, jedna przez drugą.
Nie przestają się śmiać.
Pierwsza zanika postać Pauli.
Zaraz po niej, jak mgła rozmywa się Edyta.

Mijam, kolejne pokoje.
Słyszę, ich głosy.
Widzę, chcące żyć oczy.

W drzwiach sali numer siedem, stoi Radziu.
Prosty, dobry chłopak ze wsi.
Ciężko, nie było mieć do niego szacunku.
Nie wstydził się swojego pochodzenia.
Z pasją opowiadał o ziemi, którą kochał.
Trzy lata temu, obudziłam się w izolatce,
w której akurat przebywał mój syn.
Podeszłam do parapetu.
Widziałam, jak wynosili jego ciało.

Z sali numer osiem, wychodzi stonowany Łukasz.
Wciąż mam ten obrazek przed oczami.
Jak wraz ze swoją żoną, niosą w nosidełku córeczkę.
Z taką dumą na twarzy.
To był ciepły piątek.
Wyjeżdżaliśmy do domu.
Oni też mieli wracać, lada dzień.
Ona wróciła, z córką.
Łukasz, poszedł już inną drogą, niedzielnym porankiem...

Siadam pod ścianą.
W moim mieszkaniu.
Myślę o tym, że w jednej z takich sal,
leży teraz mój syn.
Strach mnie zamroził.
Nagle dostaję wiadomość.
- Nia płacz mamo.
Ja też się boję.
Wszystko będzie dobrze.
Przecież, jeszcze tyle chciałbym ci powiedzieć...

Naucz się szanować to, co masz.
Doceniać, dany ci dzień.
Mów, że kochasz, jak najczęściej.
Biegnij do przyjaciela ciemną nocą, gdy cię potrzebuje.
Uśmiechaj się na widok słońca.
Tańcz w deszczu.
Ciesz się z oddechu.
Podawaj innym dłoń.
Nie oczekując nic w zamian.
Celebruj każdą minutę ze swoim dzieckiem.

Dlaczego?
Jeśli tego nie zrobisz, wezmę cię za rękę.
Przeprowadzę, przez szpitalny korytarz.
I otworzę drzwi numer jeden, dwa, trzy...
Żebyś zrozumiał, jak blisko jest piekło...

http://blogroku.pl/2014/kategorie/piekl-o-jest-na-ziemi,8y3,tekst.html













sobota, 27 września 2014

Pozwól mi żyć mamo...

Od tygodnia nie śpię.
Zaostrzenie, znowu przyszło.
Choroba kolejny raz, robi co chce.
Zabiera mu oddech, nie pozwala odpocząć w nocy.
Nie daje spokojnie zjeść, wyprostować się.
Jego uporczywy kaszel, słychać w całym bloku.
Każdy wieczór wygląda tak samo.
Zamiast się położyć, siada i kaszle.
Wypluwa z siebie, ogromne ilości wydzieliny.
Jego koszulka jest mokra z wysiłku.
Gdy nareszcie wyczerpany zasypia na kilka godzin, ja czuwam.
Słucham jak i czy w ogóle oddycha.
Budzi się rano, półprzytomny.
Inhalacje, drenaż, garść leków.
Ubiera buty, dźwiga ciężki plecak.
- Możesz zostać, przecież wiesz - mówię.
- Dam radę, chcę iść, przecież wiesz - wychodzi.

Są momenty kiedy jest całkiem dobrze.
Gdy oprócz codziennych zabiegów, nic nie zakłóca mu spokoju.
Przychodzi jednak czas, taki jak ten.
Kiedy oboje wiemy, że zbliża się pobyt na oddziale.
Kiedy będę musiała go odwieźć.
Zostawić samego w szpitalnych murach, na długie tygodnie.

- Nawet nie wiesz, jak ja jestem ci wdzięczny- uniósł głowę znad książki.
- Co? Za co? - nie bardzo zrozumiałam.
- Mamo...Pamiętasz urodziny- niespodziankę?
Koncert, o którym tak marzyłem?
Gdy mogłem podać dłoń i pogadać z moim idolem?
Wiem, jak ciężko było ci to wszystko zorganizować. 
Wiesz co wtedy pomyślałem wieczorem?
Pomyślałem, że teraz mogę już umierać.
- Przestań! Nie mów tak! - prawie krzyknęłam.
-Tak było, mamo!
Zawsze mogłem żyć jak inni.
Jak moi zdrowi rówieśnicy.
Chodzić do szkoły, jeździć na koncerty, spotykać się z ludźmi.
Pozwalasz mi szaleć na rowerze, kopać piłkę, łazić po górach.
Co ty myślisz, że ja nie wiem?
Nie widzę, co ty w tym czasie przeżywasz?
Jak się boisz za każdym razem, gdy mi na coś pozwalasz?
Ile cię to nerwów, lęku i łez kosztuje?
Myślisz, że nie widziałem jak dławił cię strach, gdy złamałem rękę?
Wtedy, gdy składali mnie operacyjnie.
Bałaś się, że mogę się nie obudzić.
Jakie miałaś pretensje do siebie, po ostatnim ognisku z kumplami?
Wtedy, gdy skończyło się to moją wysoką gorączką.
Myślisz, że tego nie doceniam?
Powiedziałaś kiedyś, że wydawało ci się że tata umierał z uśmiechem.
Tak było!
Jemu babcia, też pozwalała żyć.
Tak jak ty mi.

- Nie sądziłam, że tak to odbierasz- usiadłam.
- Pamiętam takiego chłopaka w Rabce, na starym oddziale- usiadł obok.
Zaczepił mnie kiedyś.
Powiedział, że cholernie mi zazdrości.
Myślałem, że zgłupiał.
Zawsze miał wyniki lepsze od moich.
Dużo lepsze.
Gdybym miał taką spirometrie jak on, to mógłbym biegać
co rano z tobą, mamo!
Zapytałem więc, o co chodzi.
A on mi zadał kilka pytań.
Czy mam dziewczynę.
Odpowiedziałem, że tak.
Czy mam przyjaiół, z którymi się spotykam.
Odparłem, że codziennie robimy milion różnych, fajnych rzeczy.
Zapytał o szkołę.
Przytaknąłem, że choć moja siostra uważa to
za przejaw ciężkiej choroby psychicznej, uwielbiam do niej chodzić.
Dodałem, że mam pasję, gram na perkusji.
Zaliczam mnóstwo koncertów.
Jeżdżę z tobą w góry i nad morze, w inne ciekawe miejsca.
Czasem przez to ląduje tu, w klinice.
Czasem mnie ktoś, czymś zarazi.
Mimo to, nie zrezygnowałbym z tego, nigdy!
On milczał.
I po chwili powiedział, choć głos mu się łamał:
- A ja od kilku lat, mam swoje cztery ściany.
Bardzo rzadko ktoś przychodzi, bo strach przed bakteriami.
Nie rozumiem tego, bo i tak ląduje tu, w szpitalu.
Do okna nie podchodzę, zbyt bardzo razi mnie widok.
Bawiących się normalnie dzieciaków.
Nie mam nawet jednego przyjaciela.
Nigdy się nie zakochałem.
Teraz już wiesz, czego ci zazdroszczę?
Tego, że żyjesz.

Spojrzałam na niego, zaszkliły mu się oczy.
- On już się nie zakocha- patrzył gdzieś w dal.
Zmarł, pół roku później.
Pamiętasz jak po śmierci ojca, zapytałem czy nie spanikujesz?
Bardzo się tego bałem.
Tego, że zamkniesz mnie w domu.
Mimo lęku jaki w tobie wtedy widziałem, otworzyłaś mi drzwi.
Dziękuję ci za to, mamo.
Za każdy mój dzień, ci dziękuję.
Nawet jeśli, przyjdzie mi odejść niedługo.
Było warto!
Przeżyłem to życie tak, jak chciałem.

To prawda.
Za każdym razem, gdy stan jego zdrowia się pogarsza.
Za każdym razem, gdy gorączka nie pozwala mu się podnieść.
Gdy nocą, zabiera go karetka.
Gdy widzę, biegnących do jego sali spanikowanych lekarzy.
Gdy zrywam się w nocy i widzę, jego puste łóżko.
On jest wtedy w miejscu, z którego może już nie wrócić.
Za każdym razem, ogarnia mnie to samo uczucie.
Potworne wyrzuty sumienia.
Mogłam go bardziej chronić.
Nie puszczać na spotkania, zabronić koncertów.
Sprzedać perkusję, zamknąć drzwi.

Za każdym razem też, słyszę wtedy głosy z zaświatów.
Głosy ludzi, którym też ktoś kiedyś, pozwolił żyć...

I to im, oraz ich rodzicom dedykuję ten tekst.





wtorek, 16 września 2014

Koniec jest początkiem...

Mówią, że żałoba ma 5 etapów.
Zaprzeczenie.
Gniew.
Negocjacje.
Depresja.
Akceptacja.

1 marca 2012 roku.
Godzina 8.00.
Odbieram telefon.
Słyszę głos.
Rozumiem i nie rozumiem co mówi.
Słuchawka wypada mi z rąk.
Obok mnie siedzi mój ojciec.
Zaczyna płakać.
Ja siedzę nieruchomo.
Patrzę w jeden punkt.
Chcę ale nie potrafię się ruszyć.
Słyszę, rozpaczliwy krzyk mojego syna.
Myślę, co powiem przebywającej w szkole córce.
Wstaję.
Wyciągam z szafy garnitur.
Dziesięć miesięcy temu, miał go na naszym ślubie.
Wsiadam do samochodu.
Widzę puste, szpitalne łóżko.
Leżał w nim, jeszcze wczoraj.
Ktoś podaje mi reklamówkę.
Mówi, że to rzeczy, które po nim zostały.
Wchodzę do kostnicy.
Pracownik rozsuwa zamek, czarnego worka.
Wyłania się jego piękną twarz.
Ja nic nie widzę.
- To nie on - myślę.
Znowu wsiadam do auta.
Nawet nie pytam, gdzie jedziemy.
Wybór trumny, kwiatów, wzoru klepsydry.
Wracam do domu.
Krzątam się po kuchni.
Robię obiad dla dzieci.
Czekam, aż zadzwoni.
Czekam, że otworzą się drzwi.
Czekam, że on wróci.
Nie umarł.
We mnie, dla mnie, nie umarł.
Zaprzeczam.

Widzę tłum ludzi, przed kaplicą.
Wchodzę do środka.
Nie czuję nic, nawet zimna.
Nie patrzę na trumnę.
Jestem wściekła.
Choć nie umiem pojąć na co i dlaczego.
Patrzę jak znika w ciemnym dole.
Ludzie podchodzą, coś mówią, płaczą.
Nie słyszę, nie widzę, nie odczuwam nic.
Mija tydzień, dwa.
Mija miesiąc.
Narasta we mnie złość.
Myślę o nim, wyłącznie źle.
Obiecanki-cacanki.
Zawsze, na zawsze.
Gdyby nas tak bardzo kochał, nie zostawiłby.
Z dnia na dzień, nagle.
A on zniknął, po prostu.
Ze wszystkim jestem sama.
On ma gdzieś, czy sobie radzę czy nie!
Jest daleko, jest tam szczęśliwy.
Ja tu cierpię, nie dostrzegam kolejnych dni.
Nie wiem co będzie ze mną, z dziećmi.
Nienawidzę go za to, że w ogóle był.
Nie mogę patrzeć, na nasze zdjęcia.
Gniewam się.

Jadę na cmentarz.
Jestem tam, niemal co dzień.
Obiecuję. 
Mówię mu, że jeśli do nas wróci.
Wszystko w sobie zmienię.
Nigdy już nie wybuchnę.
Będę bardziej dbała o dom.
Przestanę być bałaganiarą.
Zaczynam chodzić do kościoła, tylko po jedno.
Żeby ubić interes z Bogiem.
Przysięgam Mu, różne rzeczy.
Wyrzekam się wszelkiego zła.
Za jeden dzień z Łukaszem.
Za jedną godzinę.
Za jeden jego dotyk.
Za jeszcze jedno, spojrzenie w moje oczy.
Błagam.
Myślę, czy nie oddać duszy diabłu.
Za ułamek sekundy.
Jeszcze jeden, wspólny ułamek sekundy.
Negocjuję, z kim się da.

Staję się robotem.
Automatem.
Otwieram oczy.
Szykuję dzieci do szkoły.
Pilnuję, by wszystko miały.
Sprzątam mieszkanie.
Wstawiam pranie.
Idę po zakupy.
Uśmiecham się sztucznie.
Jestem miła i rozmowna.
Jem z dziećmi obiad.
Odrabiamy wspólnie lekcje.
Pilnuję terminów wizyt lekarskich.
Wychodzę ze znajomymi.
Odgrywam przed nimi, rolę życia.
Gdy wszystkich zabiera sen, ja tonę.
W kieliszku wina, łzach, cierpieniu.
We wspomnieniach, które rozdrapują tętniące rany.
Analizuje po raz setny, ostatnie pół roku.
Doszukuje się swojej winy.
Sprawdzam, moją wytrzymałość na ból.
Z podłogi, podnosi mnie zbliżający się świt.
Nakładam maskę.
Zaczynam kolejny dzień.
Czasem mi się nie udaje.
Wtedy nagle wybucham, spazmatycznym płaczem.
Na środku ulicy, sklepu, czyjegoś domu.
Staram się jednak, tego pilnować.
Siebie pilnować.
Od tego, jest noc.
Gdy nikt nie widzi.
Z wyjątkiem jej.
Depresji.

Zaczynam ubierać rzeczy, które mają kolory.
Uśmiechać się sama z siebie.
Wracam do pracy.
Widzę w lustrze, swoją twarz.
Bez maski.
Cmentarz odwiedzam rzadziej.
Umiem mówić o nim, bez łez.
Oglądam nasze zdjęcia, bez złych emocji.
Orientuję się nagle, że to już ponad dwa lata.
Zaczynam w pełni rozumieć.
Umarł.
Umarł, choć nie chciał.
Nie odszedł jednak.
Odejdzie, jeśli mu w końcu na to pozwolę.
Przestanę więzić i jego i siebie.

To, że spakuje jego rzeczy.
Ściągnę obrączkę i schowam do szuflady.
 To, że przestanę pomieszkiwać przy jego grobie.
To, że rzadziej niż zwykle, sięgnę po album ze zdjęciami.
To nie znaczy, że zapomnę.
Przestanę kochać.
Szanować.
Nikt, nie pomyśli o mnie źle.


Życie składa się z wyborów.
Żyć czy umierać?
I nie zawsze ten wybór, leży w twoich rękach.
Śmierć przychodzi kiedy chce.
Zabiera i nie obchodzą ją konsekwencje.
Nie interesują ją, twoje łzy.
Jedyne, co ty możesz zrobić.
To pogodzić się z tym.
Z nią.
Pozwolić odejść, ukochanej osobie.
A sobie, pozwolić żyć dalej.
I kochać, ponad śmierć.
To jest możliwe.
I jedno, nie przeszkadza drugiemu.
Teraz to wiem

Dziękuję, za nasze piękne 3 lata Łukasz.
I pozwalam Ci, odejść...



środa, 10 września 2014

To, dla ich dobra...

Jesienne popołudnie.
Ławka w parku, niedużego miasta.
Siedziałam tam, łapiąc ostatnie promienie słońca.
Zanim odlecą, wraz z kluczem żurawi.
Daleko stąd.
Myślałam, o ostatnio napisanym reportażu.
O tym  czy jeszcze coś w nim  poprawić, przed oddaniem.
- Mogę się przysiąść?
Ciepły, miękki głos.
 Miała duże, brązowe oczy.
Ładną, choć bardzo zmęczoną, zniszczoną twarz.
Uśmiechnęłam się łagodnie.

Rozmawiałyśmy przez dłuższą chwilę, tak jakbyśmy się znały.
O naszym mieście, pracy, dzieciach.
Dwie, zwyczajne kobiety.
Zwyczajna, ludzka sytuacja.
- Mówisz, że twój mąż zmarł.
Musieliście być, bardzo szczęśliwi.
Zmienia ci się ton głosu, gdy o nim opowiadasz- zauważyła.
- Twój ton głosu, gdy zapytałam o ojca twoich dzieci...
Też się zmienił.
Na taki, że zrobiło mi się zimno- odpowiedziałam.
Milczała.
Jakby na moment uciekła myślami, gdzieś daleko.
- Ktoś, kiedyś powiedział, że ludzie ludziom potrafią...
Potrafią zrobić, piekło na ziemi- zaczęła.
Nigdy, w to nie wierzyłam.
Miałam normalny, dobry dom.
Wspaniałych rodziców.
Rozwody, awantury, to abstrakcje znane mi z telewizji.

Gdy go poznałam to myślałam, że złapałam, Pana Boga za nogi.
Wiesz, ja raczej przeciętna, szara.
On sportowiec.
 Muskularny, przystojny.
I pomyśleć, że w tych właśnie ramionach, na początku...
Dawały mi, poczucie bezpieczeństwa.
Czułam się piękną, prawdziwą kobietą.

Nawet się ucieszył, gdy zaszłam w ciąże.
Gdy urodziłam, świętował z kolegami.
Później, zabrał nas ze szpitala.
 Zawiózł,  do naszego mieszkania.
Pierwszej, nieprzespanej przez płacz syna nocy, usłyszałam...
Kilka przykrych słów.
Przytaknęłam, że ma racje.
Tak wiesz, dla świętego spokoju.

Potem, bywało różnie.
Czasem, przez dłuższą chwilę lepiej.
 Czasami gorzej.
Na wszystko jednak, potrafiłam znaleźć wytłumaczenie.
Sama go usprawiedliwiałam.
Nawet wtedy, gdy pierwszy raz, bardzo mi ubliżył.
Nawet wtedy, gdy pierwszy raz uderzył.
Przecież, później przepraszał ze łzami w oczach.
Prosił, obiecywał.
To nic, że po kilku dniach o tych obietnicach, zapominał.
Myślałam, że się zmieni.

Najgorzej było, gdy stracił pracę.
W lombardach, sprzedawałam nabliższe mi pamiątki.
Jadłam z synem, z jednego talerza.
Żeby starczało, dla niego.
Były momenty, że  w ogóle nie jadłam.
On, wracał po nocach...
Po alkoholu, brutalny.
 Robił ze mną, co chciał.
Choć błagałam.
Zaszłam, w drugą ciążę.
Tak, powiedziałam mu.
Najgorsze było kopanie, po brzuchu.
To jego sposób na to, by pozbyć się problemu.
Zagryzałam wargi i cicho modliłam się, żeby nie poronić.

Mogłam komuś, powiedzieć?
Wstydziłam się.
Im dłużej na to pozwalałam, brnęłam w to.
Tym bardziej, wstydziłam się samej siebie.
Tego, że jestem nieudacznikiem.
Wszystkie kobiety z mojej rodziny, miały normalne domy.
A ja?
Wciąż, w tych samych ścianach.
Ścianach, naznaczonych moją krwią.
Przesiąkniętych, moim strachem.
Gdzie echem, odbijały się wyzwiska.
Gdzie słyszałam jaką jestem, beznadziejną żoną i matką.

Pamiętam, taką listopadową noc.
Nasza córeczka, miała pięć miesięcy.
Bardzo gorączkowała, źle oddychała.
Płakała.
On darł się, że mam zamknąć tego bachora.
Bo inaczej, sam to zrobi.
Ubrałam małą i naszego, dwuletniego syna.
Oboje, zapakowałam do wózka.
Szłam z nimi, kilka kilometrów na pogotowie.
 Po badaniach, chciałam wyjść.
Lekarka, podając mi recepty złapała za moją rękę.
Odsunęła rękaw.
Powiedziała, żebym się ratowała.
Mówiła, że są ośrodki.
Udawałam, że nie rozumiem.
Resztę tej nocy spędziliśmy, na klatce schodowej.
Żeby jego nie budzić, nie denerwować.

Ile to trwało?
Całe wieki.
Dzieci rosły, patrzyły na to.
Oddychały, tym koszmarem.
A ja wciąż uparcie, wmawiałam sobie...
 To wszystko, dla ich dobra!
Przecież, to tylko  ja obrywam.
Potrzebują, pełnego domu.
Moje dzieci, muszą mieć i matkę i ojca!
Nie pozwolę, by były z rozbitej rodziny!
Nigdy!

Przebiegł przeze mnie, jakiś dreszcz.
Zorientowałam się, że bardzo się ochłodziło.
I jest już, zupełnie ciemno.
- Jestem, teraz sama, wiesz?- zapytała cicho.
- A on?
A dzieci?- usiłowałam się uspokoić.
 Pęd myśli w mojej głowie,nie pozwalał.
- Zapił się, rok temu.
A dzieci wyjechały, usamodzielniły się.
Mają chyba, swoje rodziny.
- Chyba?- zdziwiłam się.
- Prawie nie mamy kontaktu.
Zresztą ty nie chciałabyś, tak jak one, uciec jak najdalej?
Od oprawcy, jakim byłam?
- Ty, nie byłaś ich katem!- prawie wykrzyczałam.
- Czyżby?- zapytała, podnosząc się.
A kto, przez te wszystkie lata, nie zrobił nic żeby to zmienić?
Nie zdążyłam jej, odpowiedzieć.
Zniknęła, w ciemnej alejce.

Biegłam do domu.
W deszczu, który nagle się pojawił.
Jedząc kolację z dziećmi, wciąż myślałam.
O niej.
O tysiącach, takich matek.
Takich kobiet.
Bitych, zastraszanych, poniewieranych.
O ich dzieciach.
Na zawsze już, złamanych psychicznie.
Naznaczonych, niewyobrażalnym lękiem.
O tym, czy faktycznie miała rację.
Uważając siebie, za współwinną.

Rano obudziła mnie gorączka.
Córka przyniosła herbatę.
 Syn, podał mi  leki.
- Lubimy, kiedy chorujesz- usłyszałam.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Nie mamo!
 Nie w tym sensie- roześmiali się.
Po prostu, to jedyne momenty, kiedy w końcu
to my możemy, zaopiekować się tobą.
- Gdybyście mieli normalny dom,
 pełną rodzinę- wyrwało mi się, razem ze łzami.
Patrzyli na siebie, jakby kompletnie nie rozumieli
o czym mówię.
- To pewnie, gorączka- skwitowała córka.
I z troską, przykryła mnie kocem.

Jeśli jesteś, kobietą z parku.
Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy.
Zabierz, swoje dzieci.
Zamknij drzwi.
I już nigdy, nie oglądaj się za siebie.
To człowiek człowiekowi, potrafi stworzyć
na ziemi, piekło.
Ale tylko ty, możesz z niego wyrwać
swoje dzieci.
Nawet po to, żeby kiedyś
miał ci kto podać, filiżankę herbaty.
I żeby usłyszeć:
- Dziękuję ci, mamo...







czwartek, 4 września 2014

Lustrzane odbicie...

To były, jej piąte urodziny.
Siedziała w piaskownicy i pytała, jak ten dzień będzie wyglądał.
Opowiadałam  jej.
 O smaku tortu, kolorach baloników.
O gościach, prezentach.
- A to marzenie mamo?
Zdmuchnę świeczkę, mam o nim pomyśleć.
Tylko, ja nie wiem o czym?
Uśmiechając się, odpowiadałam tak, by zrozumiała.
- Gdy będziesz zdmuchiwała świeczki, pomyśl o tym, co chciałabyś mieć.
O czym, najczęściej myślisz.
 Czego, bardzo by chciało twoje serduszko.
O tym, co sprawiłoby ci największą radość.
To, jest właśnie marzenie.
- I spełni się?- spytała.
- Po to są marzenia, kwiatuszku.

Zebraliśmy się, przy rodzinnym stole.
Prezenty, życzenia.
 Wyczekiwany moment.
 Widziałam, jak się zamyśliła.
 Zamknęła oczy i zdmuchnęła wszystkie świeczki.
Wieczorem, gdy kończyłam czytać jej bajkę, usłyszałam:
- Pomyślałam to marzenie,wiesz?
 I czekam, aż się spełni.
- Pewnie, chciałabyś mieć fabrykę czekolady?- wyrwało mi się.
Wiedziałam, jak kochała słodycze.
- Nie.
 Pomyślałam o tym, żeby mój brat wyzdrowiał- wyszeptała.
Książka, wypadła mi z rąk.
 Coś, zablokowało oddech.

Zawsze, była dojrzalsza od rówieśników.
Dobrze wiem, dlaczego.
Śmierć ukochanego taty.
 Choroba, która zabiera jej brata.
Brak stabilizacji.
Mimo to, każdego dnia słyszę:
- Jestem dumna, że mam taką mamę, jak ty.
I każdego dnia widzę, jak się boi, gdy wychodzi z domu.
Czuję to, choć zawsze dzielnie się uśmiecha.
I wysyła na przerwie sms, z zapytaniem, czy wszystko u mnie dobrze.

Dwa lata temu, po śmierci męża, usłyszałam od niej:
- Nie martw się mamo, poradzimy sobie.
Nie muszę mieć, markowych ubrań.
 Słodyczy, szkolnych wycieczek.
Mam ciebie i brata.
 I tatę w niebie.
Razem, przetrwamy wszystko.
Miała wtedy, całe dziesięć lat...

Kiedy syn jest w szpitalu, ona, nie uśmiecha się tak często.
Przychodzi, do jego pokoju.
 Siada.
Patrzy, na jego rzeczy.
Ciężej oddycha, szklą jej się oczy.
Wychodzi i pyta ze strachem, czy on wróci.
Ma w sobie wyrozumiałość i cierpliwość, której jej zazdroszczę.
Czasem, z rozbawieniem obserwuję, jak mi się przygląda.
Jak stara się, być mną.
Te same gesty.
 Spojrzenie, sposób poruszania się.
To samo, podejście do życia.
Żeby, więcej dawać niż brać.
Żeby, cieszyć się każdym dniem.
 Dostrzegać, małe cuda.
Umieć, śmiać się z samego siebie.
 Nie poddawać.
Jest uparta jak ja, a może bardziej.
Patrzę na nią jak...
Jak w lustro.

Dziś, usłyszałam w telewizji, o znęcaniu się nad dziećmi.
O tym, jak rodzice wyładowują na nich, swoje frustracje.
Widziałam, podłączonego pod respirator, skatowanego, czterolatka.
Siedziałam nieruchomo, przez kilkanaście minut.
Sparaliżowana.
Jakbym nie rozumiała słów, płynących z odbiornika.
Pomyślałam o tym, jak mój chory syn, co dzień, dźwiga ciężki plecak.
I cieszy się z tego.
Pomyślałam o mojej mądrej, wrażliwej córce.
O tym jak mi pomaga, choć nigdy, tego nie wymagałam.
Jak rozpiera mnie wtedy, duma.
Pomyślałam, o tym, że gdyby nie moje dzieci...
Nie byłoby mnie tu.
Nawet, nie starałabym się o to, żeby tu zostać.
Wśród żywych.

Wiem, że życie jest pokręcone.
 Mało sprawiedliwe.
Daje nam w kość.
Wiem, że nie wszystko, układa się po naszej myśli.
Chcielibyśmy więcej.
 Lepiej, inaczej.
A mamy to, co mamy.
Często, mniej niż nic.
 Nawet, upragnionej chwili spokoju.
Tylko...
Czy te małe istnienia, które nie prosiły się o przyjście na świat.
Są temu winne?

Zatrzymaj rękę w górze, zanim opadnie ciężko.
 Na bezbronne ciało.
Pomyśl.
  Chcesz skrzywdzić, zniszczyć to, co sam stworzyłeś.
Stłuc swoje lustro.
I przestać istnieć...

Fot. arch.prywatne, 2014

poniedziałek, 1 września 2014

Cena życia...

Podobno, żyjemy w czasach, w których kupić można wszystko.
Podobno, nawet uczucia.
Nadal jednak, nie można kupić jednego.
Życia.

Obudził go, potężny ból głowy.
W dawno nie sprzątanym pokoju, unosił się smród wczorajszego dnia.
Obok, spała jakaś dziewczyna.
Cuchnęła alkoholem.
Zrobiło mu się niedobrze.
 Wstał i wyszedł do łazienki.
Wszędzie porozrzucane puszki po piwie, lufki po trawie.
Spojrzał w lustro.
I mało nie zwymiotował.
Usiadł na brzegu wanny, jego myśli uciekły kilka lat wstecz...

- Jak to nie możesz przyjść na próbę?!
 Stary, nie rób jaj!
Jutro, mamy grać na tym przeglądzie!
Po drugiej stronie słuchawki, tylko ciężki oddech.
- Przepraszam...Potrzebujesz czegoś?
Próbą się nie przejmuj, damy radę...
Znali się od dzieciaka.
Mieszkali, na jednym osiedlu.
 Chodzili, do tej samej szkoły.
Ci sami wspólni znajomi.
 Te same miejsca, kluby, ogniska.
I marzenia.
Będą gwiazdami rocka.
Panami życia.

I bywali.
W garażu kumpla.
W jedynej w mieście, klimatycznej knajpie.
Czasami gdzieś, na niewielkich imprezach w plenerze.
Zawsze ta sama, mała ale wierna grupa fanów.
Wystarczyło im, żeby cieszyć się z tego, co mieli.
Żyć tym.
- Kiedyś, będziemy wydawać płyty!
 Podpisywać kontrakty, jeździć w trasy- mówili prawie jednocześnie.
Kiedyś - nie nadeszło.
Śmierć jednego z nich, zabrała część marzeń.

Minął rok.
W innym mieście.
 Ten, który pozostał, nadal wierzył.
 W tamte pragnienia.
Znalazł, takich jak on.
Jeden, drugi, dwudziesty koncert.
Stacja radiowa, telewizja, prasa.
Studio, płyta.
Spełnienie wszystkiego.
I...
Imprezy, nowi znajomi, inny świat.
Większy, mniej zrozumiały.
 Bez priorytetów i wartości które cenił.
Które dostrzegał, kiedyś...


Ubrał się w pośpiechu, wybiegł z domu.
Nawet nie zauważył, że pada.
Pociąg, kilka godzin podróży.
 Tamto osiedle z dzieciństwa.
Telefon, taksówka.
Wysiadł, pod cmentarną bramą.
Zobaczył ją z daleka.
- Prawie trzy lata, a ona wciąż taka sama.
Drobna, krucha, choć siła w jej oczach.
I nadal tu, w tym okrutnym miejscu.
Jakby, nadal wierzyła, że...
Podszedł bliżej.
 Ukucnął.
Odwróciła głowę, w jego stronę.
Wyciągnęła dłoń, pogłaskała po policzku.
- Nie spieprz tego, co masz.
Oddałabym duszę diabłu, za jeszcze jedną sekundę z nim...
Wsunęła na głowę kaptur.
Patrzył, jak jej sylwetka oddala się coraz bardziej.
Zapalił znicz.
 Deszcz przestał padać.

Stracił rachubę czasu.
Nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno.
Wciąż siedział na płycie pomnika.
 Mówił do niego.
Mówił o tym, jakim wrakiem się czuje.
Zastanawiał, dlaczego sukces nie cieszy go tak, jak się spodziewał.
Pytał, co robi nie tak?
Wylewał pretensje, że gdyby nie śmierć, wszystko byłoby inaczej...
Płakał i śmiał się jednocześnie.
- Oddałbym wszystkie pieniądze, żebyś tylko wrócił!
Słyszysz?!
Wykrzyczał z całych sił.
Nie odpowiedział mu nikt.
 Nawet wiatr.

Ja ci odpowiem.
Nie bardzo obchodzi mnie jak, ale zrób coś ze swoim życiem!
Chociażby dlatego, że je po prostu masz!
I może to, że żyjesz, jest dla ciebie szokujące.
Może, nawet cię przeraża.
Ale prawda jest taka, że jesteś!
 Istniejesz.
Możesz oddychać, tańczyć, kochać, czuć zapachy.
Możesz nie bać się zasypiać, bo wiesz, że ranek nadejdzie.
 Tylko, zacznij ŻYĆ!
I nie mów mi, że nie wiesz jak.
Nikt tego nie wie.
Zrób to!
 Chociażby z szacunku do tych, którzy bardzo chcieliby tu być!
A już ich nie ma...
I nigdy nie wrócą...
Za to, ty jesteś i możesz wszystko.
Tylko...
Nie spieprz tego...









wtorek, 19 sierpnia 2014

Oświadczenie woli...

Po jednej stronie barykady, MATKA NR 1.
Jej piętnastoletni syn, od urodzenia, w nieustającej męczarni.
Każdego dnia, gdy on, walczy o każdy oddech.
 Zwija się z bólu, boi się śmierci, prosi o każdą minutę życia.
Ona w tym czasie, prowadzi ciągłą walkę z urzędami.
Żebrze, o każdy grosz na zakup leków, sprzętu rehabilitacyjnego .
Rozsyła pisma do banków, do komorników, o przesunięcie terminów spłaty.
Patrzy na to, jak on resztkami sił, chwyta każdy dzień.
Zamknięta nocą, w ciemnej łazience, gryzie wargi do krwi.
Z bezsilności.
Wie, że jest jedna szansa.
 Jak się o nią  modlić?
Wie, że byłoby to błaganie...o czyjąś śmierć.
Śmierć, która jej synowi przyniosłaby życie.

Po drugiej stronie barykady, MATKA NR 2.
Jej szesnastoletni syn, najlepszy uczeń w liceum.
Wspaniały, ceniony, młody sportowiec.
Uczynny, kochający, nie sprawiający kłopotów.
Duma jej i całej rodziny.
Miał iść na studia, chciał założyć firmę.
Żeby jej kiedyś, było lżej.
Dziś, leży podłączony pod respirator.
Pijany kierowca, prędkość, bezmyślność.
Jej ukochany pierworodny, nie miał najmniejszych szans.
- Co ten lekarz bredzi?! Jak mam się zgodzić?!
Oświadczenie woli?! Pewnie podpisał to bezmyślnie!
Nie pozwolę go zabić!
 On się obudzi, będzie jak dawniej- myśli, połykając łzy.

MATKA NR 1, przeżywa najgorszy w swoim życiu, dramat.
Usłyszała, że jeśli dawca nie znajdzie się w ciągu najbliższych dni...
Nie będzie cienia szans.
MATKA NR 2, patrzy w szklane oczy lekarza.
Słyszy, że śmierć mózgu.
 Niby rozumie, a nie pojmuje.
- Może pani, zrobić jeszcze, coś dobrego- lekarz, dotyka dłoni MATKI NR 2.
Ona, zamroczona cierpieniem, wybiega ze szpitala.
MATKA NR 1, w tym czasie, skulona siedzi pod murem, tej samej kliniki.

Jedna, nie wiedzieć właściwie dlaczego, pyta drugą, czy pomóc.
Tamta, jak karabin maszynowy, wyrzuca z siebie wszystko.
Jednym tchem, jakby ktoś zwolnił blokadę z jej zamkniętych dotąd, ust.
Krzyczy, że jej syn umiera, że całe życie stoją nad przepaścią.
Wyrzuca z siebie pretensję, że od kilku lat, nie chodzą na spacery.
Niewydolność płuc, nie pozwala, nawet na minutę odłączyć się od tlenu.
Mówi, łkając, że nie umie mu pomóc, że czuje się winna i nic nie warta.
Wspomina o ciągłym bólu, niepojętym strachu, o braku snu.
O bezsilności, która ją wykańcza.
MATKA NR 2, słucha w milczeniu.
Myśli w jej głowie, staczają wojnę.
Odwraca się bez słowa, znika w drzwiach szpitala.
MATKA NR 1, po dłuższej chwili, odbiera dzwoniący telefon.
- Mamy płuca dla pani syna- prawie nie słyszy, słabnie, osuwa się po ścianie.

Rok później.
Piękne, wiosenne popołudnie.
MATKA NR 1, idzie polną ścieżką.
Obok niej, uśmiechnięty, samodzielnie oddychający syn.
Ich pierwszy, od tylu lat spacer.
 Nic nie mówią, wzruszenie nie pozwala.
Cieszą się sobą, słońcem, życiem...
 Choć, dziwna to radość.
Wiedzą, komu i czemu ją zawdzięczają.


Cmentarną alejką, spokojnie, bez pośpiechu, podąża MATKA NR 2.
Sama.
Siada, na płycie pomnika.
Mówi, opowiada co u niej.
Zadaje mu jakieś pytanie,  nie słyszy odpowiedzi.
Tylko ciepły płomień znicza, jakby lekko faluje.
Wraca i myśli, o tamtym chłopcu.
Tym, który w  sobie nosi, część jej syna.
Dzięki temu, jej ukochany, jakby nadal żył.
Ta myśl jednak, nie przynosi ukojenia.
Nie zabiera tęsknoty i bólu.


Czasami wydaję nam się, że wszystko, jest łatwe.
Proste, oczywiste.
Podejmowanie decyzji?
To  nic takiego.
Życie przecież, składa się z różnych wyborów.

Masz wszystko.
 Dom, pracę, zdrowe dzieci, kochającego partnera.
Twoje wybory, dotyczą miejsca na wakacje, koloru samochodu, nowych mebli.

I mimo to ,tak często, zdarza ci się tego, nie szanować...
A gdybyś, miał stanąć, po którejś ze stron barykady?...

Jestem jedną z  MATEK  NR 1.
I składam hołd, wszystkim MATKOM NR 2.











wtorek, 12 sierpnia 2014

Falowanie i spadanie...

Słone krople potu sprawiały, że momentami przestawała widzieć.
Czuła ból w klatce piersiowej, za każdym razem, gdy usiłowała nabrać powietrza.
Nogi, trzęsły się coraz bardziej.
Każdy, kolejny krok, był coraz trudniejszy.
 Niemożliwy.
Upadła na kolana, zdarła je.
Przez spodnie, przesiąkła krew.
Podparła się rękami i podnosiła z grymasem na twarzy.
- Jeszcze kawałek- myślała- nie odpuszczę!
Serce, biło jak oszalałe.
Ciśnienie, zatykało uszy.
W ustach, metaliczny posmak.
Wczołgała się wręcz, na tę górę.
Leżała i oddychała razem z ziemią.
Oddech się uspokajał, łzy spływały po cichu.
- Udało się! Wdrapałam się  na nią!
Może cała reszta, też się ułoży...

Ludzie postrzegali ją jako silną, pełną energii i optymizmu dziewczynę.
Człowieka- nadczłowieka.
Zawsze, starając się nie narzekać, radziła sobie ze wszystkim.
Z uśmiechem na ustach.
Z radością w oczach.
Miliony pomysłów w głowie.
Entuzjazm, mimo szeregu problemów.
Ona- wzór do naśladowania.

Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest?
 Gdy gasną światła?
Miasto, pogrąża się we śnie.
Ty siedzisz pod ścianą.
Na zimnej posadzce.
Strach o jutro, zatyka niewidzialną dłonią usta i nos.
Nóż samotności, żywcem kroi całe ciało.
Koszmary z przeszłości, nie pozwalają się ruszyć.
 Paraliżują cię.
Oddech nałogu, wciąż czujesz na karku.
Resztkami sił, co dzień, bronisz się przed nim.
Żeby nie popłynąć.
Zza ściany, dobiegają dźwięki normalnych domów.
Pełnych rodzin.
Ty, widzisz tylko ciemność.
  W myślach, szukasz maski.
Na kolejny dzień.
Żeby nikt nie zadawał pytań.
 Nie pomyślał, że sobie nie radzisz, że potrzebujesz pomocy.
I tak, nikt cię nie zrozumie.
Nie przeżył tego, czym ty przesiąkasz każdego dnia.
Czasem dziwisz się sam sobie, że jeszcze nie zwariowałeś.
A może to już, tylko nie zauważyłeś?
Przyjmujesz kolejne, bolesne lekcje.
I zamieniasz je w życie, które dajesz innym.
Nie sobie.
Ciebie jest coraz mniej.

Czasem los jest tak łaskawy, że przynosi odrobinę snu.
Pozwalasz wtedy, by dusza odrywała się od twojego ciała.
Ryzykując, że już do niego nie wróci...
Jedyna namiastka, pozornej wolności i odpoczynku.

Pomyśl o tym wszystkim, gdy dziś zgasną światła...

Powoli, podnosiła się z ziemi.
Patrzyła przed siebie.
Była wysoko, trochę jakby ponad światem.
Przez moment miała wrażenie, że ktoś dotyka jej drżącej dłoni.
Mimo ponad dwuletniej rozłąki, nadal chwilami czuła jego obecność.
- Jak tu pięknie- przeszło jej przez myśl.
- Co ze mną będzie?!!- wykrzyczała gdzieś w dal.
Echo milczało.
Chyba nawet ono, nie wiedziało,co jej odpowiedzieć...

Człowiek uczy się siebie.
Poznaje i odkrywa, całe swoje życie.
Upada, czasem bardzo boleśnie.
Ważne, że próbuje, że chce się podnieść.
Nie dla kogoś.
Dla siebie.

Jeśli zrozumiesz, że siła i wola życia jest w tobie,
niebo będzie dla ciebie tańczyło tak, jak mu zagrasz...







sobota, 9 sierpnia 2014

Siła Księżycowych Sióstr...

Ściągały się myślami.
Dzieliło je, nieco ponad tysiąc kroków.
Nad tą samą rzeką, ten sam księżyc, oświetlał ich twarze.
Tak skrajnie różne, a tak duszami spojone.
Nie bały się żadnej burzy.
Kochał je wiatr.
Deszcz, obmywał wspólne łzy.
Na swoim własnym niebie, bywały bardziej wolne, niż wszystkie istniejące ptaki.
Góry były ich domem.
Ich widok dodawał im, niesamowitych sił.
Nierozłączne.
A jednak...

Życie bywa przewrotne.
 Okrutne.
Do serca jednej z nich, wkradła się nieuzasadniona zazdrość.
Jedna z nich pozwoliła, by ktoś trzeci, zerwał nić.
Góry spowiły się mgłą, widzialną tylko dla nich.
Księżyc, ubrał się w brunatną szatę.
Tysiąc kroków zamieniło się, w milion kilometrów.
Ich wspólna droga, zarosła cierniami.

Miotały się udając, że jedne,j nie obchodzi życie drugiej.
Realizowały swoje wspólne kiedyś marzenia, plany.
Spełniały je, każda z osobna.
Cieszyły się słońcem, deszczem, tak jak kiedyś.
Lecz skrajnie inaczej.

Nocą, każda z nich podchodziła do swojego okna.
Jedna, obracała w palcach, bliską sercu bransoletkę.
Druga, zostawioną kiedyś przypadkiem, spinkę do włosów.
W sercach obu, tlił się jakiś smutek, żal, tęsknota.
Mimo to, nie przyznawały się do tego.
Bo ktoś kiedyś powiedział, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Tylko....
Czy one kiedykolwiek, z niej wyszły...

Jedną z nich kilka dni temu, obudził niepokój.
Wiedziała, że drugiej, dzieje się krzywda.
Spojrzała na telefon.
Sms- pomóż mi...
Co zrobić?
Zawiodła mnie.
 Długo  bolało!
Przestraszyła mnie tak, że nie wiem, czy umiem.
 Czy powinnam, na nowo zaufać...
Ludzie popełniają błędy.
 Ona nie miała lekkiego życia.
Nie!
 Nie będę nikogo usprawiedliwiać!
Mogła pomyśleć, nie zgrywać bohaterki.
Co zrobić...
Jak mam postąpić?

Ta druga, usiłowała ruszyć się z miejsca.
Zastanawiała, czy w ogóle powinna, prosić tamtą o pomoc.
Czy zasłużyła na drugą szansę...
Nie miała nic, na swoje usprawiedliwienie.
Jedyne co mogła, to zacząć od nowa...

Czekała na nią, nad ich rzeką.
Zobaczyła, jak zbliża się powolnym krokiem.
Znajome trampki, tylko twarz jakby bladsza.

Zobaczyła ją pierwszy raz, od dłuższego czasu.
Te same jasne, pełne blasku włosy.
Tylko oczy, jakby mniej ufne.


Wiara cię nie uleczy. Ale też nie zrobi ci krzywdy…
I dobrze jest się bać...
To oznacza, że jeszcze masz coś do stracenia...
 Pomyślała, jedna z nich, coraz bardziej zbliżając się do drugiej.

 
 Czy wyplewią ciernie i chwasty na swojej drodze?...














niedziela, 3 sierpnia 2014

Ławka II

Zawsze była tam wcześniej, niż on.
Siadała i patrzyła w dal.
Nie czekała.
Wiedziała, że i tak przyjdzie.
Nigdy jej nie zawiódł.
Nie okłamał.
Spóźniał się notorycznie 15 minut.
Śmiał się, że tego kwadransa, już rok nie może nadrobić.
Tym razem też tak było.

Pocałował ją w policzek.
Usiadł obok i nawet nie patrzył.
Nie musiał.
W powietrzu, unosił się słony zapach jej łez.
Pozwalał, by wsiąkały w ziemię, a później łączyły się z rzeką.
Milczeli tak oboje, dłuższy czas.
Godził się na jej cierpienie, choć bardzo go to bolało.
- Przywiozłam ci kamyki, znad morza.
Jej głos pojawił się nagle.
- Dobrze, że tylko kamyki- odparł.
Uśmiechnęła się lekko, bo przypomniał jej się sms.
Zapytała go, kilka tygodni wcześniej, czy mogą być kamyki.
Jeśli nie znajdzie muszelek.
Odpisał, że wszystko, co wiąże się z morzem.
Byleby, nie puszki i butelki po piwie.

Spojrzał w jej błękitne, smutne oczy.
Dotknął lekko jej dłoni.
- Poradzisz sobie, siostra.
Ty, zawsze sobie radzisz.
Los cię nie rozpieszcza, ale ludzie i życie cię kochają.
Pomyślała o tym, czy wypowiedziane przez niego zdanie, ma sens.
Zapalił papierosa.
- Moja mała siostrzyczka- myślał.
Dlaczego, wciąż tyle musi znosić, dźwigać?
Taki fajny z niej człowiek.
- Mówią, że dostaje się tyle, ile jest się w stanie unieść- odpowiedziała.
Jakby słyszała jego myśli.
Nie zaskoczyło go to.
Zawsze rozumieli się bez słów.

- Pamiętasz jak ostatnio, myśleliśmy, że ktoś nas śledzi?
Po drugiej stronie Sanu, w krzakach?
Wybuchnęli śmiechem.
Na moment, bo jej oczy, na nowo się zaszkliły.
- Jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego znam- powiedział, patrząc w niebo.
Jak słonecznik, nic cię nie złamie...
Teraz, też tak będzie.
Tylko, daj czasowi czas.
Zamyśliła się.
Może tak właśnie, miało być?
Gdyby nie ból, nie znalibyśmy, słodkiego smaku ulgi.
- Nie odprowadzisz mnie?- parzyła na niego, lekko mrużąc oczy.
- Przecież, ja cię nigdy nie odprowadzam- podał jej dłoń.
- To dlaczego, zawsze, wybierasz taką drogę, bym jak najmniej szła sama?
- Bo jestem twoim przyszywanym, starszym o miesiąc bratem.

Na moment, oparła głowę, na jego ramieniu.
Głęboko wciągnęła powietrze.
Wiedziała, że chwilę jej zajmie, zanim znów zacznie biegać.
W kolorowych trampkach, po kałużach.
Nie wiedziała jeszcze, czy kiedykolwiek zdoła, znowu komuś tak zaufać.
 Ponownie otworzyć, tyle razy sklejaną duszę.
Wiedziała jedno.
W domu, czekał na nią ktoś, kto nigdy nie przestanie jej kochać.
Nie pozwoli jej zwątpić.
Upaść.
Czworo wpatrzonych w nią, bezgranicznie oczu..

I dlatego, zrobiła pierwszy krok.
Ty też go zrobisz...

Z myślą, o M.K



-